Proza

Marcin Królikowski
Marcin Królikowski


Opowieść dwunastopiętrowa, dwuwigilijna, afektywno-zmienna

Pisał od dwunastego. Od dwunastego roku tak rzeźbił. Odkąd go ze wsi przenieśli. Z ogrodów rozległych, w ten blok wielkomiejski, żeby bez trudu sięgał gwiazd. Od dwunastego roku wierszem ględził. Kręcił się jambem jak kalosz w przerębli. A teraz zaczął od parteru. Mozolnie zapisywał skrzypiącym mazakiem wigilijny, bury, dwunastopiętrowy kloc.
    Ciszę zakłócał, chrobotał, tynk skrobał po nocach. W niejasnych strofach i snach snuł się szlaczkiem. Ciurkiem bazgrolił, kruszył beton maczkiem. Pisał. I choć miało być ślicznie, utykał rytmicznie.
    Pisał powoli i cierpliwie.
    Pisał — pissu-pisss — powoli ćwiczył obu dłoni zwis.
    Od dołu zaczął. Piął się po rynnach, deszczach, parapetach i balkonach wzwyż.
    Od dwunastego grudnia tego roku ponownie piął się jak bluszcz mrozu
po oknach gierkowskiego bloku. Do siebie gadał, wiersze w myślach składał. Do dwudziestego czwartego grudnia. Do świętego. Do Mikołaja. Do popołudnia tak w wersach się skradał. Choć wierzył jedynie w Turkucia Podjada. W pijanego ojca, co z życia okradał jego dzieciństwo. Z prezentów, z chwil wolnych, gdy trzeźwiał pośród sterty skrętów, i z pięknych kalumnii od matki, za brak alimentów.
    List ojca do świętego Mykoły znaleziony w szafce podstawowej szkoły:

    Mikołaju, proszę spraw, by nikt nie poznał w domu prawdy.
    Spraw też, proszę, abym już nie śmierdział groszem.
    Bardzo proszę, jeszcze spraw, żeby krew ma poszła w piach.
    Bardzo proszę, zechciej chcieć, żebym zapił się na śmierć jak bezdomny zimą śmieć.
    To ja. Ojciec tego gnoja.
    O, ja! O, ja! O, ja!
    Blokowa Magnolia.
    Ojciec jego, kurwa twoja, cieć.

    On jednak donikąd się nie spieszył. Nie pił. Nie palił. Maszynę do pisania na giełdzie staroci zakupił i pisał. Stary stół ojca wywalił. Jak nietoperz głową w wierszach zwisał. Pisał, pisał, pisał. Jak ćma o szkła secesyjnego klosza walił. I tak się ocalił. Dojrzewał zbyt szybko. Zbyt gwałtownie przenikał litery w przewlekłym dzieciństwie formatu A4, które spędził na analizie sztuk Szekspira, wierszy francuskich symbolistów i komiksów Marvela. Na grze w pikuty, wierszach Grechuty, horrorach Ridleya Scotta, na absurdach Mrożka, na warszawskich ulicach i brudnych dorożkach. Dziczał nerwowo jak jesienny kruk, kręcił ósemki, czarnym piórem bodąc rynny zgięte w łuk. I jak Wajda, w marmurowy ekran miasta stukał — puk, puk, puk. Bo jak Wajda, tak i on pokręcił coś. On kręci coś, on zawsze kręci coś.
    Tymczasem on się wkręcał z sykiem liter w twardy, z wielkiej płyty blok. W zimny posąg, z ciemnej masy jak makowca przekrojony bok. Wystarczył mu rok jedynie, by zabazgrać cały budynek. Na czarno. I jeszcze do mieszkań powłaził. I ściany pomazał. Jak Julio Cortázar.
    I ludzi obraził. Wymaził. I wszystko co ludzi i z ludzi. Ten jeden blok go nasycił i ostatecznie wypisał. I wyjałowił, i wynudził. Wyczerpał z luźnego piachu liter przewalających się w umysłu klepsydrze jak złote mrówki czasu, jak łódki na Wiśle.
    Ucichł, przestał skrzypieć, chrzęścić, szurać w sztucznym organizmie. Już nikt go nie słyszał.
    Od miesięcy też nikt go nie widział. Bo tylko przeczuwał. Przez lewe odpluwał. Ramię. Pewnego ranka sąsiedzi zobaczyli czarny kopczyk w windzie towarowej. Po zjechaniu windą do powierzchni zerowej. Przy skrzynkach na listy, obok wodomierza, gdzie tylko chcący sikać pies łapą w szczeliny uderza. Gdzie powiew świeżego powietrza. Gdzie rozeschłe kaloryferem nozdrza pogoda uśmierza. Pewnego ranka sąsiedzi zobaczyli czarny kopczyk, którego już nigdy nie zmyli. Na dnie bloku, obok windy czar działał. Czarna jak grafit materia błyszczała. Skrzyły się wersy w czerni hipertekstowego ciała. Mała dziewczynka rozgarnęła to nogą i drżała, bo po całej podłodze rozsnuły się cieniutkie pasma literek niczym włosy
 anorektycznych tancerek.
    Zapis brzmiał:

    Oto jestem — Ja,
    blokowy Mikołaj.
    Mykoła.

    Z dwunastego piętra pieśń niewesoła.
    Oto treść moja.
    Oto reszta mnie.

    Przepisałem się wreszcie. Przetarłem przez śmierć.
    Dwudziestego czwartego w wigilię.
    Na powierzchnię i nareszcie żyję!

    I choć tylko w wierszach,
    niczym wigilijny karp,
    co z zasady jest na wpół martw,
    to jednak nadal Ja.
    Blokowy poeta,
    bard betonowych ścian.
    I tak dzień w dzień. W windzie, na podłodze. Zwęglony cień. Zawsze suchy kopczyk. Zawsze ciągi zdań:

    — Oto Ja. Ja! Bo przedarłem się.
    Przez ojca cień, przez tynk, przez szadź.
    I trwam.

    Sąsiedzi się zeszli, dozorcy donieśli, a skarga i tak wżarła się w windę, w jej pionowy szlak, czerniała na lustrach i nie chciała ustać, tak:

    KOŚCI ANIOŁA WIEZIE MIKOŁAJ
    Na anioł pański waliły dzwony,
    noc się przyćmiła pod obrusem.
    Pijany ojciec przy stole jak suseł,
    gdy szczątki anioła pieściły żony.
    Święty Mikołaj pijany był także,
    nie dowiózł na czas prezentów.
    Świętego żywota dokonał, a jakże,
    wśród Reniferów i ekskrementów.

    Tak zwany dozorca, a przez większość cieć, tarł podłogę niemalże na śmierć.
    A kiedy się zmęczył i pomyślał wreszcie, wezwał na pomoc wszystkie służby miejskie.
    Straż Miejska wezwała Policję. Policja księdza, a ksiądz egzorcystę. Razem lali kropidłem i     ścierali kurze.

    A blok?

    A blok coraz bardziej oblekał się w duszę.