Proza

Małgorzata Nowakowska
Małgorzata Nowakowska


Po drugiej stronie grani

Ostatni łyk ciepłej i mętnej wody nie przyniósł ulgi. W gardle tkwiło coś obcego i wrogiego, raniło i paliło ogniem, którego nie było jak ugasić. Amre schował pustą manierkę i poprawił chustę, która chroniła jego głowę przed okrutnymi promieniami słońca. Gdyby miał jeszcze odrobinę wody, mógłby ochłodzić wilgotną tkaniną rozpalone czoło i pozbyć się bólu bezlitośnie rozłupującego mu czaszkę. Ale wody tu nigdzie nie było. Skały wyschły na popiół, blask raził oczy i wyciskał z nich łzy. Spomiędzy kamieni unosił się duszący pył, z każdym krokiem osadzał się na butach i mieszał z zetlałymi szczątkami roślin, wdzierał do nosa i ust. Chłopak westchnął, jakby miał zamiar zrezygnować i poddać się mocy upału, ale w końcu podniósł niewielki okrągły kamyk, wytarł go z kurzu i włożył do ust. Po chwili poczuł wilgoć śliny i ruszył powoli ku oddalonej grani.
Wspinał się już wiele godzin, zatracając poczucie czasu. Zaciskając zęby, powtarzał sobie, że nie zrezygnuje, nie może zrezygnować, zaszedł przecież tak daleko. Nigdy więcej by się już na to nie odważył. Tym razem dotrze do grani i zobaczy, co jest po drugiej stronie. Pozna prawdę. Czy rzeczywiście jest tam kraina demonów, które dopadną go i wycisną z piersi ostatni oddech? Wszyscy wierzyli w tę grozę i uważali, że nie można opuścić doliny, że jest ona całym dostępnym światem. Ale były jeszcze legendy, a one mówiły co innego.
Poznał te opowieści w dzieciństwie i na szczęście zapamiętał je dokładnie, bo teraz nikt już o nich nie wspominał. Ci, którzy je znali, wymarli, a młodzi szydzili z dawnych baśni. Szybko przekonał się, że nie warto o nie pytać, śmiech i poszturchiwania były jedyną odpowiedzią. W końcu ojciec sprał go porządnie, aby jak to określił, „nabrał rozumu”. Pomogło. Przestał dzielić się zakazaną wiedzą i zachował wątpliwości dla siebie. Nie zrezygnował jednak. Długo szukał ścieżki prowadzącej na grań, aż przypadkiem udało mu się ją odkryć, gdy razem z ojcem i sąsiadami szukali zaginionej kozy. Potem co pewien czas po kryjomu udawał się w góry, ale jeszcze nigdy nie dotarł do celu. Kolejne niepowodzenia sprawiały, że stawał się coraz bardziej zawzięty, liczyło się tylko jedno — stanąć wreszcie na grani.
Podniósł głowę. Przed nim piętrzył się zwał olbrzymich głazów. Kiedy się tam znajdzie, zrealizuje swoje marzenia. Ostrożnie wspinał się po gigantycznych kamieniach, umykających spod nóg, chwiejących się złośliwie, by zrzucić go w przepaść albo uwięzić w skalnej szczelinie. Nie mógł sobie pozwolić na wypadek, tutaj nikt nie udzieliłby mu pomocy. Żaden z mieszkańców doliny nie wiedział, dokąd się udaje, gdyby było inaczej, powstrzymano by go. To, na co się porwał, było przestępstwem. Złamał zasady i dobrze wiedział, jaka jest tego cena. Starszy wioski nie patyczkował się z takimi jak on.
Wspiął się na szczyt kamiennego wzgórza i spojrzał z nadzieją przed siebie. Niestety nie był to jeszcze kres wędrówki. Przed nim piętrzyła się kolejna ambona skalna. Ruszył naprzód, starając się nie myśleć o dręczącym go pragnieniu i upale wysysającym z ciała resztki sił. Musiał dotrzeć na szczyt. Wspinał się więc dalej, opętany swoim marzeniem, wyszukiwał właściwe miejsca, by bezpiecznie postawić stopy, i parł naprzód. Nie widział już niczego poza głazami, przeszedł drugi stos kamieni, po nim trzeci, a potem jeszcze jeden. I nagle wszystko się skończyło, poczuł świeży powiew wiatru. Stanął na grani.
Zakręciło mu się w głowie, musiał pochylić się i oprzeć o skały. Przed sobą miał rozległy horyzont. Po drugiej stronie gór nie było krainy demonów i mroku, jak przekonywali go ludzie z wioski. Kamienista ścieżka prowadziła serpentynami w dół, do kolejnej doliny. Jakże innej od tego świata, który znał.
Zapomniał o pragnieniu, upale, bólu strudzonych mięśni. Łapczywie chłonął czarodziejski widok, nie mogąc się nim nasycić. Głęboka zieleń lasów porastających górskie zbocza, srebrzysty połysk strumienia, szachownica pól ozdobiona plątaniną ścieżek i skupione w niewielkie gromadki domostwa ludzkie o czerwonych dachach. Piękna, żyzna kraina obiecująca szczęśliwe i dostatnie życie. Jak niewiele trzeba, by się tam znaleźć… Wstał, skierował się ku ścieżce wiodącej w dół i już miał pobiec między te drzewa i chaty, gdy coś kazało mu się zatrzymać. Pomyślał o swojej dolinie i o tych, którzy pozostaną tam bez żadnej nadziei, nie znając prawdy i nie mając szans jej poznać.
Z westchnieniem zawrócił i ruszył z powrotem do wioski. Jak przekonać ludzi, by za nim poszli? Czy zechcą mu uwierzyć? Zdawał sobie sprawę, że to nie będzie łatwe, ale musiał spróbować, nie mógł ich porzucić i odejść. To nie byłoby w porządku. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w miejscu, gdzie wiele godzin temu po raz ostatni napełnił manierkę. Sięgnął do zagłębienia w skale i delikatnie nabrał w dłonie wody, starając się jej nie zmącić. Delektował się każdą kroplą. Przemył rozpaloną twarz i usiadł, by trochę odpocząć. Przed nim jeszcze długa droga.
Gdy dotarł do domu, była już noc. Wszedł na podwórze. Mimo ciemności udało mu się odnaleźć studnię i wiadro, na szczęście nie całkiem puste. Pił wodę małymi łykami, w dłoniach czuł szorstki sznur, którym ojciec zastąpił przerdzewiały metalowy uchwyt. Teraz dopiero poczuł, jak straszliwie jest zmęczony. Radość z bezcennego odkrycia mąciła mu myśl, że nazajutrz będzie musiał stawić czoła ludzkiej nieufności i niechęci. Nie był na to gotowy. W końcu z wysiłkiem wstał, pokonując opór zdrętwiałych mięśni, i pokuśtykał do drzwi chaty. Otworzył je delikatnie, by nie zaskrzypiały, wsunął się do ciemnego wnętrza i odnalazł siennik, na którym zwykle sypiał. Zanim zdążył zastanowić się, jak rano wytłumaczy ojcu swoją nieobecność w wiosce, zapadł w sen bez marzeń.


— Zdaje się, że musimy porozmawiać, młody człowieku.
Ojciec wydawał się spokojny, ale Amre znał go zbyt dobrze, by dać się zwieść. Stary był wściekły. Kłamstwa ani mętne tłumaczenia nie pomogą, trzeba będzie powiedzieć prawdę. Może uda się przekonać ojca, wtedy pomógłby mu dotrzeć do innych. Wyobraził sobie szereg pochylonych postaci mozolnie wspinających się na grań, taszczących z wysiłkiem nędzny dobytek. To ostatni trud, po drugiej stronie czeka na nich lepsze, szczęśliwsze życie. Spełnienie jego dziecięcych marzeń.
— Byłem w górach, ojcze. Udało mi się dotrzeć na grań.
Zapadła cisza tak gęsta, że mógłby ją chyba kroić nożem. Matka, która przygotowywała śniadanie, znieruchomiała z miską w dłoniach. Zapach jedzenia drażnił, pusty żołądek przypomniał o sobie bolesnym skurczem. Ale na razie Amre nie miał co myśleć o posiłku. Twarz ojca zmieniła się, oblała purpurą gniewu.
— Jak śmiałeś złamać nasze odwieczne prawo?
— Ojcze, wysłuchaj mnie, proszę. To nie jest tak, jak nam mówią starsi oraz kapłani. Po drugiej stronie jest inna dolina, piękna i żyzna. Mrok i demony to kłamstwo. Nie ma się czego bać. Droga nie jest łatwa, ale da się przejść, każdy da radę. Ja was poprowadzę.
Kiedy skończył mówić, wszystko wydarzyło się naraz. Twarz zapiekła go od uderzenia, zachwiał się, a po chwili znalazł się na podwórzu i runął w piach. Usłyszał krzyk matki i przekleństwo ojca, który brutalnie nakazał jej, by zamilkła.
— Wynoś się z tego domu — rzucił mu ojciec — i ani się waż tutaj wracać. Okryłeś nas hańbą. Nie mam już syna.
A potem z hukiem zatrzasnął drzwi.
Amre powoli wstał i otrzepał ubranie, po czym wyszedł na drogę. Twarz go piekła. Nie miał pojęcia, co robić dalej, reakcja ojca zaskoczyła go. Na co ja liczyłem? — pomyślał. — Jakiż jestem głupi.
Może powinien był inaczej mu to powiedzieć. Nie miał tylko pojęcia jak. Prawda była taka prosta, nad czym tu się rozwodzić? A jednak nie tak łatwo będzie przekonać do niej innych. Jak mają w to wszystko uwierzyć, jeśli nawet rodzony ojciec nie zamierzał mu zaufać.


Nie minęło wiele czasu i Amre był już pewien, że nie uda mu się dotrzeć do nikogo. Niepotrzebnie wracał. Starszy wioski wygnał go i zagroził chłostą, a kapłan, do którego się zwrócił, obrzucił go przekleństwami. Wieści szybko się rozniosły. Gdy podszedł do studni, by ugasić pragnienie, w jego stronę poleciało kilka kamieni. To był jakiś dzieciak, a wkrótce dołączyły do niego następne. Oddalił się szybko, ale te małe szakale nie dały mu spokoju, dopóki nie znalazł się daleko od wioski na pastwisku dla kóz. Miał szczęście, bo przy zwierzętach akurat nie było nikogo. Napił się mleka i schronił w stojącym niedaleko pasterskim szałasie.
Rano obudził go głód. Łąka była pusta, pastuch zaprowadził zwierzęta gdzie indziej. Od lat trwała susza i trzeba było dbać o to, by pastwiska nie stały się jałowe. Kozy nie dojadały, podobnie jak ludzie, a odrobina mleka, jaką jeszcze dawały, była bezcenna. Pomyślał z goryczą o żyznej krainie po drugiej stronie gór. Z pewnością można byłoby znaleźć tam jakąś pracę. Kąt do spania, trochę strawy — czego więcej potrzeba człowiekowi, któremu przez całe życie głód zaglądał w oczy? Nikt jednak nie chciał go wysłuchać. Wolą zdechnąć tutaj, niż przyznać, że nie mieli racji. Dla głupiej dumy zrezygnują z szansy na godniejsze życie.
Parę kamieni musiało go jednak trafić, bo kiedy się podniósł, poczuł, że jest cały obolały. Rozejrzał się po ubogim wnętrzu szałasu. W kącie stało wiadro. Napił się wody, starając się ignorować jej stęchły smak. W tym, co zostało, wypłukał chustę i przetarł nią twarz. Niewiele pomogło, za to skaleczenia zaczęły go szczypać, a tkanina zabarwiła się na czerwono. Zmiął ją i rzucił w kąt, po czym przeszukał starannie zalegające na podłodze śmiecie, niczego jadalnego jednak nie znalazł.
Po chwili, zaniepokojony nagłym hałasem, wyjrzał na zewnątrz. Od strony wioski zbliżała się grupka dzieciaków, a z nimi kilku starszych chłystków z kijami w rękach. Uświadomił sobie, że nie jest bezpieczny. Wprowadził zamęt w życie ludzi i postanowiono się go pozbyć. Po co tu wracałem — pomyślał z goryczą. Nie potrafił jednak postąpić inaczej. A teraz zapłaci za to, że troszczył się o innych. Na ucieczkę było za późno.
Stali w gromadzie i przyglądali mu się z dociekliwą natarczywością. Milczeli. W końcu jeden z osiłków splunął na ziemię i bawiąc się od niechcenia kijem, zagadnął:
— Ludzie mówią, że byłeś w górach?
Potwierdził skinieniem głowy.
— Udało ci się wejść na grań? No i cóż tam takiego zobaczyłeś?
W tonie pytającego nietrudno było usłyszeć drwinę, więc Amre postanowił nie odpowiadać. Zignorował padające pod jego adresem szyderstwa, a kiedy prześladowcy podeszli bliżej, zrobił wszystko, by ukryć strach. Starał się jedynie osłonić głowę przed razami kijów. Wreszcie zostawili go w spokoju i odeszli, a on półprzytomny skulił się na ziemi, szukając ulgi dla obolałego ciała.
Gdy się ocknął, słońce stało wysoko. Wstał, by schronić się w szałasie przed upałem, i spostrzegł ze zdumieniem, że nie jest sam. Chudy, na oko sześcioletni chłopak siedział na ziemi i ciekawie mu się przyglądał. Przez dziury w spodniach widać było brudne, poocierane kolana, a z nastroszonych jasnych włosów sterczały jakieś badyle. Gdy zobaczył, że jest obserwowany, nieśmiało się uśmiechnął.
— Czemu nie odszedłeś z tamtymi? — zapytał Amre.
— Powiesz mi, co jest po drugiej stronie? — Dzieciak wyraźnie nie miał zamiaru niczego wyjaśniać, lecz jak widać dręczyła go ciekawość.
— Nie chcę o tym mówić.
— Szkoda — westchnął mały i zamilkł. Po chwili podniósł się, by odejść, ale zatrzymał się nagle.
— Mam coś dla ciebie — powiedział i wyjął z torby nieduży kawałek sera i kilka upieczonych na blasze placków.
Amre poczuł zawrót głowy. Bez zastanowienia sięgnął po ten skromny dar i zanim pomyślał, aby podziękować, jedzenie zniknęło. Dzieciak, wyraźnie z siebie zadowolony, z tajemniczym uśmiechem podał mu wielkie czerwone jabłko.
— Jak to zdobyłeś? — zapytał Amre.
— Ukradłem — padła odpowiedź. — Kazali mi zawieźć różne rzeczy dla starszego wioski. Wózek się przechylił i na drogę spadło kilka jabłek. Podniosłem je starannie, ale jedno schowałem. Nikt nie widział.
— Całe szczęście, mały — odparł Amre. — Miałbyś duże kłopoty.
Wyjął nóż i podzielił owoc na dwie w miarę równe części. Wgryzł się w miąższ, delektując się jego orzeźwiającym smakiem. Dzieciak trzymał swoją połówkę w garści, sok ściekał mu po brodzie.
— Czy tam, po drugiej stronie, rosną jabłka? — zapytał.
— Na pewno. Tam jest bardzo urodzajna ziemia.
— Zabierzesz mnie ze sobą?
— Nie wiem. To niebezpieczne.
— Ale ty tam pójdziesz, prawda? Tu nie możesz zostać, bo cię zabiją. Chcę iść z tobą.
— Zastanowię się. Przypomnij mi, jak ci na imię?
— Rami.
— Ja jestem Amre. Wstawaj, Rami, musimy iść.
— Dokąd pójdziemy?
— Do Szalonego Darta. On nam pomoże.
Chłopak kiwnął głową i posłusznie wstał. Jak wszystkie dzieciaki z wioski bał się starego, ale Amre wzbudził jego zaufanie i uznał, że jego nowy kolega wie, co robi. Bez wahania ruszył za nim.


Chata Darta przycupnęła pod zboczem góry niedaleko ścieżki, którą Amre dostał się na grań. Z komina unosił się dym, widocznie stary pichcił coś na kolację. Chłopcy podeszli bliżej. Furtka zaskrzypiała, gdy otworzyli ją i weszli w gąszcz zeschłego zielska, który według gospodarza był ogrodem. Hałas wywabił z domu wielkiego czarnego kundla będącego postrachem wszystkich mieszkańców wioski. Darta także nikt nie lubił, ale nie zaczepiano go. Budził respekt, a czasem potrzebowano jego pomocy, gdy ktoś się zranił albo zachorował. Stary był szorstki i nieprzyjemny, ale jego podopieczni wracali do zdrowia.
Gospodarz wyszedł z chaty i uciszył psa. Gestem zaprosił ich do środka.
— Co was sprowadza, Amre? — zapytał, oglądając starannie pokaleczoną twarz chłopaka. Nie zauważył chyba niczego groźnego, bo nie sięgnął po swoją torbę z ziołami, ale postawił na stole talerze i nalał do nich zupę.
— Jedzcie — rzucił i, nie czekając na odpowiedź, dodał: — Opowiecie mi później.
Gdy zupa została zjedzona, a talerze i garnek pozmywane, Dart cierpliwie wysłuchał opowieści o wydarzeniach ostatnich dni. O nic nie pytał, ale bacznie przyglądał się rozmówcy. Amre wreszcie dotarł do kogoś, kto go akceptował i rozumiał.
— Szkoda, że nie jestem młodszy. Poszedłbym z wami. Ale tylko bym was opóźniał, a to byłoby niebezpieczne.
— Wejście na grań nie jest takie trudne — Amre nie rozumiał obaw starego.
— To prawda. Ale musicie pamiętać o tym, że jeśli dostrzegą was na ścieżce, pójdą za wami. Zrobią wszystko, byście nie dostali się na grań. Jeśli nie da się inaczej, zabiją.
— Co w takim razie mamy zrobić?
— Musicie wybrać właściwy moment. Ja chodzę zbyt wolno, dlatego muszę tu zostać, ale wam pomogę. Ruszycie za dzień albo dwa. Będzie potężna burza piaskowa, jakiej nie było od lat, czuję to. Nikt was wtedy nie zobaczy i dotrzecie do celu bezpiecznie. Z wiatrem dacie sobie radę.
Amre przyznał mu rację. Dzięki pomocy starego i jego mądrym radom mieli szansę. Jego niepokój budziło jedynie to, że poza tym smarkaczem, Ramim, nikogo z wioski nie może ze sobą zabrać.
— Nie rób sobie wyrzutów, Amre — powiedział mu Dart. — Próbowałeś ich przekonać, ale nie chcieli cię słuchać. To ich wybór. Każdy idzie własną drogą i nie powinien zmuszać drugiego, by mu towarzyszył, chyba że tamten czyni to z własnej woli. Nie przeżyjesz za nich życia i nie uczynisz ich szczęśliwymi na swoją modłę. Ale nie masz także obowiązku dostosowywać się do nich. Tak musi być, ty odejdziesz, oni tu pozostaną. Ja też pragnąłem z całego serca poznać to, co jest za górami, lecz, jak widać, nie takie było moje przeznaczenie.
Cały dzień odpoczywali i na szczęście wcześnie położyli się spać, bo Dart urządził im pobudkę jeszcze przed świtem.
— Właśnie zaczyna się burza — oznajmił. — Wkrótce musicie wyruszyć.
Podał im buty, które naprawił i wzmocnił paskami skóry, płócienne torby z prowiantem i bukłaki z wodą. Twarze obwiązali wilgotnymi chustami. Na koniec stary zdjął z płotu suszącą się tam linę i starannie przewiązał każdego z nich w pasie.
— Dzięki temu się nie zgubicie — wyjaśnił.
Nie było czasu na długie pożegnania, uściskali się tylko i ruszyli w drogę. Amre miał wrażenie, że Rami płacze, ale może tylko mu się wydawało. Mały wyciągał nogi, aby nadążyć za nim. Musieli się spieszyć. Jeśli nie zdążą na grań przed końcem burzy, ich los będzie przesądzony, ludzie im nie odpuszczą. Wspinali się z wysiłkiem, przystając jedynie na krótką chwilę, by znów ruszyć, wyżej i wyżej. Mięśnie rwały, płucom brakowało powietrza, ciemniało w oczach, a oni szli i szli, nie myśląc o śnie czy dłuższym odpoczynku. Na to przyjdzie czas, gdy znajdą się po drugiej stronie.
Minął dzień wędrówki, potem noc i dzień następny. Wiatr osłabł, piasek nie wdzierał się już do oczu i ust, przestał ranić twarze. Zbliżał się wieczór, gdy Amre ujrzał przed sobą znajome ambony skalne. Rami dzielnie parł naprzód, choć, gdy dotarli do labiryntu głazów, kilka razy potknął się i upadł. Na twarzy miał smugi, nie wiadomo czy od potu, czy łez. Mimo to się nie skarżył. Amre podał mu rękę, a dzieciak uśmiechnął się z wdzięcznością. Słońce stało nisko nad horyzontem i coraz dłuższe cienie utrudniały im przeprawę, ale cel był już blisko. Wreszcie stanęli w najwyższym punkcie grani. Słońce zachodziło, piękną dolinę, ku której zmierzali, zakrył cień, ale prowadząca do niej ścieżka była jasno oświetlona.
Usiedli na głazie poniżej szczytu, by odpocząć. Chłodny wiatr przynosił ulgę zmęczonym ciałom, ale opuchnięte stopy były jednym wielkim bólem. Amre sięgnął do rzemieni butów, by zdjąć je na chwilę, jednak cofnął dłoń. Wystawił twarz na orzeźwiający powiew i mimo wyczerpania poczuł radość i niezwykłą lekkość. Udało im się, dokonali niemożliwego. Zerknął na Ramiego. Chłopak siedział oparty o głaz i miał zamknięte oczy. Z dłoni wypadł mu kawałek placka. Spał.
Amre delikatnie ujął go za ramię. Rami otworzył oczy i zerwał się na nogi, rozglądając się wokół, by zorientować się, co mu zagraża. Ale cichy głos towarzysza brzmiał łagodnie i lęk minął. Trzymając się za ręce, ruszyli spokojnie w dół, drogą prowadzącą ku nowemu życiu.