Proza

Małgorzata Nowakowska
Małgorzata Nowakowska


Wybieram bramkę numer jeden

— Nie będziesz już tego jadł?
— Nie, możesz sobie wziąć — Marty podsunął bratu talerz z deserem.
— Naprawdę nie chcesz?
— Nie mogę już.
Wstał i hałaśliwie odsunął krzesło. Zapadła ciężka, nieprzyjemna cisza. Marty starannie zasznurował buty i sięgnął po kurtkę.
— Weź czapkę i szalik — matka nie spojrzała na niego, nadal wpatrywała się w poplamiony obrus. Wypowiedziała te słowa machinalnie, tak jak za każdym razem, gdy w chłodny dzień wychodzili z domu. Był to jeden z wielu rodzinnych rytuałów, do których po prostu przywykł. Tak było w porządku. Zawsze wiadomo było, czego się spodziewać.
— Wychodzę — rzucił, otwierając drzwi. Nikt mu nie odpowiedział. Woleli nie myśleć o tym, dokąd on się udaje i co ma wkrótce nastąpić. Chowali się w bezpiecznym kręgu milczenia.
Trwał Tydzień Próby. Zarówno Marty, jak i pozostali młodzi ludzie, którzy ukończyli osiemnaście lat, przygotowywał się do tego najważniejszego wydarzenia w życiu. Nie otrzymał jeszcze wezwania, więc na razie nic mu nie groziło, ale za to denerwował się coraz bardziej. Zostały tylko trzy dni. Nie był wcale pewny, czy chce przechodzić przez to na samym końcu. To oznaczało cały tydzień strachu. Codziennie dowiadywali się o tym, komu nie powiodła się Próba, i ich lęk narastał. Próbował zdystansować się do całej sprawy i po prostu czekać w domu na wezwanie, ale to okazało się ponad jego siły. Musiał wiedzieć, co się dzieje i co spotkało tych, których zawezwano przed nim. To było jak drażnienie chorego zęba — bolało wściekle, ale nie sposób było udawać, że problem nie istnieje. Dlatego codziennie wychodził z domu i szedł na skraj osady, gdzie w Domu Rady odbywały się Próby.
Na kamiennym murku, mocno już nadwyrężonym przez czas, siedziało kilku chłopaków i dwie dziewczyny. To byli ci, którzy podobnie jak Marty nie otrzymali jeszcze wezwania. Od razu poczęstowano go najświeższą rewelacją — Amanda Weston, lokalna piękność i obiekt westchnień większości uczniów miejscowej szkoły, nie przeszła Próby. Oczywiście nikt nie miał pojęcia, co jej się przytrafiło — takich informacji nie udzielano nawet rodzinie. Ale mimo to udawało się czasem czegoś dowiedzieć. Bramki obsługiwali ludzie, a ludzie mają swoje słabości. Ci, którzy wiedzieli, jak dotrzeć do starego Sama czy jego kumpla, łysego Barneya, poznawali niejeden szczegół. A reszta dowiadywała się, na czym to polega, z krążących wszędzie plotek.
Marty wiedział, że kiedyś nie było Prób. Jednak jego rodzice nic mu na ten temat nie chcieli powiedzieć. Podobnie reagowali wszyscy. Wiadomo było, że dla większości Próby kończyły się tragicznie. Pogrzebem ofiar po zakończeniu ceremonii zajmowała się Rada. Prochy rozsypywano w Ogrodzie Pamięci za Domem Rady i nikt więcej nie wspominał tych, którym się nie powiodło.
Nieliczni, którzy przeszli Próbę pomyślnie, nie mieli wiele do powiedzenia. To, co przeżywali po przekroczeniu bramki, to były najzwyczajniejsze sytuacje z codziennego życia. Kąpiel w jeziorze, spacer po lesie, rodzinne przyjęcie czy zabawa w miasteczku — nie było w tym nic ekscytującego, ale ci, którym przytrafiły się takie scenariusze, przeszli Próbę pomyślnie i przeżyli.
Niektórzy starannie zapisywali, które bramki okazały się szczęśliwe, i gromadzili te dane przez lata. Chociażby młodszy brat Martiego, Peter. Szukał w tych liczbach jakiegoś powtarzającego się wzoru, który podpowiedziałby mu, którą bramkę ma wybrać, gdy przyjdzie dla niego czas Próby.
Marty nie miał do tego cierpliwości, poza tym coś mu mówiło, że to zupełnie bez znaczenia. Nigdy o tym z nikim nie rozmawiał, bo kiedy po raz pierwszy — i zarazem ostatni — spróbował, fatalnie się to dla niego skończyło. Koledzy byli zdecydowanie innego zdania, a każdy z nich zachwalał swój system, który miał mu zapewnić bezpieczeństwo. Marty został zignorowany, a gdy próbował wracać do tematu, zaczęto z niego szydzić. W końcu trafiło mu się parę kopniaków i szturchańców, postanowił więc pozostawić sprawy ich własnemu biegowi. Szybko przekonał się, że nie ma skutecznych sposobów przewidywania, która bramka jest bezpieczna — z tych, którzy kiedyś nie chcieli go słuchać, wielu opuściło już ziemski padół. Nie przeszli Próby.
Bramki były trzy. Adept wybierał jedną z nich; na zastanowienie się było sporo czasu, ale po podjęciu decyzji nie można już było jej zmienić. Marty uważał, że najgorsze są chwile po dokonaniu wyboru, ale jeszcze przed otwarciem bramki. Gdy się ją przekroczy, na nic nie ma się już wpływu — umiera się albo nie, o ile miało się szczęście. A jeśli nie było się wybrańcem losu, ginęło się w straszliwej katastrofie, paszczy dzikiego zwierzęcia albo w jakiś inny sposób. Możliwości było wiele, tak jak i w rzeczywistym świecie. Bramki były jednak gorsze od tego, co czyhało na człowieka za progiem jego bezpiecznego domu. Tu nie było żadnych ograniczeń. Labirynt lodowych pól i straszliwy mróz? Proszę bardzo. Rozpalona pustynia i śmierć z odwodnienia? Dlaczego nie. Krwiożercza bestia z obcej planety? Nie ma sprawy. Każde zagrożenie, które człowiek potrafił sobie wyobrazić, mogło czekać na niego za bramką. Nawet takie, z którym w normalnym świecie nie miał szans nigdy się zetknąć.
Marty pokręcił się chwilę przed Domem Rady, po czym postanowił się zbierać. Niczego więcej się nie dowie. Lepiej sprawdzić, czy nie dotarło wezwanie dla niego. Jeśli w ogóle mogło być coś gorszego od samej Próby, to byłoby to niestawienie się w wyznaczonym terminie. Ci, którym zdarzyło się popełnić taki błąd, znikali w tajemniczy sposób i nikt nie wiedział, co tak naprawdę się z nimi stało. Czasem opowiadano o takich przypadkach, ale tylko po cichu i w zaufanym gronie.
Powoli ruszył przed siebie, odgłos jego kroków na żwirze w panującej ciszy był aż bolesny. Nie pożegnał się z nikim, ale nikt chyba tego nie oczekiwał, bo go zignorowano. Tamci zamknęli się w swoim własnym świecie, nie wiedząc, ile życia im jeszcze zostało. Nie dyskutowali już zawzięcie, jak oszukać system i wybrać właściwą bramkę. Zbyt byli przerażeni nieodwołalnością tego, co wkrótce miało się wydarzyć. Nie próbowali też szukać zrozumienia — poddali się, jak zresztą wszyscy, których znał. Tylko on próbował pojąć to, jak funkcjonują bramki, i znaleźć sposób, by przetrwać. Ale nie w matematycznych kombinacjach. Musiało być coś więcej, był tego pewien.
Przemaszerował przez puste o tej porze ulice osady i wreszcie dotarł do domu. Otworzył skrzynkę na listy. Pusta. Przez chwilę poczuł ulgę, choć tak naprawdę oszukiwał sam siebie. Przecież wezwanie mogło już czekać na niego w domu. A poza tym i tak było to odroczenie tylko na jeden dzień. Jutro albo pojutrze wszystko się rozstrzygnie. Być może stanie się tak, jak się obawiał, że przystąpi do Próby ostatniego dnia, a jeśli los postanowił zadrwić sobie z niego, będzie także ostatnim z całej grupy.
Niezauważony dotarł do swojego pokoju. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Kotłujące się w głowie myśli, których nie potrafił zignorować, odbierały mu spokój. Udawanie przed bliskimi, że wszystko jest w porządku, tym razem było ponad siły. Sięgnął po koc, bo w pokoju było chłodno, usadowił się wygodnie i postanowił zmierzyć się z tym, co go dręczyło. I tak chaos myśli, nad którymi nie potrafił zapanować, nie pozwoliłby mu zasnąć.
Od lat stawiał sobie pytanie, dlaczego odbywał się ten okrutny rytuał. Przecież kiedyś nie było Prób. Komu były potrzebne? I dlaczego nigdy się o tym nie mówi? Ci, których zagadywał o te sprawy, wydawali się zaniepokojeni albo zniecierpliwieni. Nigdy nie otrzymywał odpowiedzi, a pytań było tak wiele… Kto mógł to wymyślić? I w jaki sposób zorganizowano wszystko, to musiało przecież być niesłychanie kosztowne. Ludzie w osadzie żyli skromnie, choć nie można powiedzieć, że byli biedni. Ale wyposażenie nowego Domu Rady i Ogrodu Pamięci wymagało ogromnych nakładów. Tak naprawdę nie byłoby ich na to stać. A jednak powstał budynek i pojawiły się te wszystkie tajemnicze urządzenia. Jakim cudem?
Musi to dokładnie przeanalizować, nie zostało już wiele czasu. To była jego jedyna szansa, by uratować życie. W systemy liczbowe i prawdopodobieństwo nie wierzył. To musi mieć jakiś inny, głębszy sens, którego niestety się nie domyślał. A on ma już tylko jeden dzień, może dwa, o ile wezwania nie dostarczą mu jutro. To niezbyt wiele.
W ustach poczuł nieprzyjemny smak, zebrało mu się na mdłości. Do tego silny ucisk w głowie i rytmiczne pulsowanie w skroniach będące odpowiedzią jego ciała na myśl, która przemknęła mu przez głowę — że wcale nie musi mu się udać. Do tej pory nie rozwikłał tej tajemnicy, tak niewiele wiedział. Może nie miał już żadnych szans i powinien po prostu pogodzić się z losem? Wyobraził sobie, że odbiera wezwanie, staje przed Radą i podaje pierwszy lepszy numer bramki. Jakie to ma znaczenie, kiedy i tak jest skazany? A potem wszystko się kończy.
Wstał gwałtownie i zaczął spacerować po pokoju. Nie, taki scenariusz zdecydowanie mu nie odpowiadał. Nie miał zamiaru się poddać. Rzecz w tym, że nie bardzo wiedział, co zrobić. Był sam, nie miał z kim przedyskutować swoich pomysłów i wątpliwości. Koledzy odpadali, dawno już przekonał się, jak ograniczone jest ich rozumienie tej kwestii. Rodzice woleli udawać, że całej sprawy nie ma. Brat? Nie odrywał się od swoich wykresów i był przekonany, że ma rację. Chociaż miało to pewien sens, zapewniało mu spokój.
Czuł się tak, jakby zamknięto go w klatce. On jednak bardzo pragnął odzyskać wolność — i nie miał zamiaru zrezygnować. Z trudem zebrał myśli. Ktoś był odpowiedzialny za wprowadzenie Prób, ktoś to wszystko zorganizował i sfinansował. Pytanie — czemu miało to służyć? Pozornie nie zmieniło się nic. Ale musi coś być. Jakaś różnica w życiu mieszkańców osady, ich zachowaniu, zwyczajach. Tyle że niczego takiego nie potrafił sobie uświadomić. Kiedy nastąpiły te zmiany, był jeszcze dzieckiem.
Ciekawe, jak wytłumaczą sobie moją nieobecność w domu, jeśli zawalę Próbę — pomyślał. W sumie nie miał pojęcia, jak inne rodziny sobie z tym radziły. O tych, którzy nie przeszli, po prostu się nie mówiło, tak jakby nigdy nie istnieli. Czy to znaczy, że można było tak zwyczajnie zapomnieć, jak na komendę? Próbował sobie wyobrazić, co by czuł, gdyby Peter nie przeszedł próby. Czy mógłby wymazać ze swojej pamięci wspólnie spędzone lata? Przecież każde miejsce i każdy przedmiot w domu by mu o nim przypominały. Plaża nad rzeką, gdzie łowili ryby. Ich domek na drzewie. Wyszczerbiony kubek z kotkiem, którego brat używał od dzieciństwa i nie pozwalał wyrzucić. Książka, z której kiedyś na złość wydarł mu kartkę.
A może ludzie jakoś to sobie tłumaczą — pomyślał. Wyobrażają sobie pewnie, że ich dzieciaki dokądś wyjechały. Tylko że stąd nikt nie wyjeżdża.
Zamarł. Nagle dotarło do niego, że już wie, co zmieniło się w życiu jego społeczności. Kiedyś, kiedy jeszcze nie było Prób, ludzie przecież podróżowali. Teraz nikt tego nie robi. Ludzie nie opuszczają osady, nikt także tu nie przyjeżdża. Tak jakby cały świat wymarł. To, że wszyscy tkwią tu na miejscu, wydawało się takie oczywiste, ale przecież poza osadą ludzie żyli inaczej. Wiedzieli o tym, ale nikt jakoś nie zwracał na to uwagi. To był po prostu element ich codzienności. Tak uważał do tej pory, bo mu to wpojono w sposób wręcz niezauważalny. Teraz dopiero uświadomił sobie, jaki to absurd. Zostali odizolowani, na dodatek nie zwrócili na to uwagi. Wydawało im się, że są wolni i robią co chcą, bo tego, co zabronione, robić nie potrzebowali i nie chcieli. W jakiś sposób musiano narzucić im tę wizję, przecież niemożliwe, żeby ludzie byli aż tak naiwni.
I wtedy dotarło do niego, że już wie, jak ocalić swoje życie. Wystarczy opuścić osadę — nie będzie musiał wtedy przystąpić do Próby, bo go tu zwyczajnie nie będzie. Entuzjazm opadł jednak równie szybko, jak się pojawił. Gdyby opuszczenie osady było możliwe, ktoś by to już zrobił przed nim. Trudno mu było sobie wyobrazić, że jest pierwszym i jedynym buntownikiem. Musiał być ktoś wcześniej. A jednak wszyscy tkwili tu i nikt nawet nie pomyślał, by wybrać się dokądkolwiek. Robili to inni — bohaterowie książek i filmów albo realni ludzie, o których mówiono w telewizji. Ale oni nie. Osada stanowiła zamkniętą enklawę. Prawdopodobnie doskonale strzeżoną. Ucieczka stąd z jakiegoś powodu nie była możliwa, więc nie czuli potrzeby ucieczki. Zostaliśmy uwarunkowani — stwierdził. Sprytne.
Ciekawe, kto mógł to zrobić i po co. Czyżby to był po prostu jakiś eksperyment? Niezależnie od tego, kto za to odpowiadał, miał wpływy i z całą pewnością — pieniądze. Cała ta zabawa w bramki musiała sporo kosztować. A my jesteśmy jak szczury w laboratorium — pomyślał z goryczą. Jedyne, co możemy, to nauczyć się szybciej pokonywać labirynt albo odgadywać, który guzik należy nacisnąć, żeby dostać żarcie.
Poczuł się okropnie. Ktoś wyraźnie bawił się nimi, zamknął granice ich świata i decydował o życiu i śmierci. A musiał to być ktoś potężny, bo to, co odkrywali po drugiej stronie bramek, nie było złudzeniem. To była rzeczywistość inna niż ta im znana, ale mająca ten sam poziom realności. Tam umierało się naprawdę, nikt niczego nie udawał. Drapieżniki czy wzburzone fale były prawdziwe. Kiedyś sądził, że to, co znajduje się za bramkami, to hologramy. Ale hologramy nie mogą nikogo zabić, to tylko obrazy. Świat, który poznawali w czasie Prób, był prawdziwy.
To, co sobie uprzytomnił, było mało przyjemne, w dodatku nie poznał odpowiedzi na najważniejsze pytanie — jak się uratować? Co wpływa na wynik? Nie wierzył w rozkład losowy. Od czego jednak zależało, czy trafiało się na katastrofę lotniczą, czy na przyjęcie w ogrodzie?
Uświadomił sobie, że nigdy nie zainteresował się, co łączy wszystkich ocalonych. A to właśnie tu musiał tkwić klucz do zagadki. Spróbował przypomnieć sobie nazwiska tych, którzy przeżyli. Nie było ich zbyt wielu. Tych, dla których próba była ostatnim doświadczeniem w życiu, było znacznie więcej. Ale on miał zamiar skupić się na ocalałych i wydrzeć im ich tajemnicę. Co mają ze sobą wspólnego? Zastanawiał się dłuższą chwilę, ale nie wpadł na żaden pomysł. Wyjrzał przez okno. Ciemności nie rozświetlał księżyc, nie widział także gwiazd. Niebo było pokryte chmurami. Przeciągnął się, zesztywniałe mięśnie zaprotestowały gwałtownie. Musi się przespać, chociaż trochę, bo nie potrafi już jasno myśleć.
Ocknął się około południa, nie bardzo pamiętając, co właściwie robił. Próbował przypomnieć sobie, co mu się śniło, ale bez skutku — był zbyt zmęczony, by zapamiętać sen, nawet jeśli miałby mu on pomóc rozwiązać zagadkę. Po chwili jednak przypomniał sobie, co go zaintrygowało, zanim pokonało go zmęczenie i zasnął. Ocaleni. Kim byli? Co ich łączyło? Ci ludzie byli tak różni. Dziś pracowali już, mieli własne rodziny, wychowywali dzieci. Może powinien z nimi porozmawiać? Ale wiedział, że ocaleni nie chcą mówić o Próbie. W sumie to nikt nie chciał o tym mówić. A w dodatku on miał za mało czasu. Może udałoby mu się spotkać z dwiema czy trzema osobami, ale to zdecydowanie za mało.
Wyszedł z pokoju. Matka chyba upiekła ciasto, bo wszędzie rozchodził się smakowity zapach. Wszedł do kuchni. Uśmiechnęła się do niego i wskazała mu miejsce przy stole. Inni już jedli, bo wszędzie pełno było okruchów i pobrudzonych talerzy. Z wdzięcznością sięgnął po kruchy placek i kubek zbożowej kawy. Chętnie podzieliłby się swoimi przemyśleniami, ale matka unikała jego wzroku. Nie było szans na rozmowę, strach postawił między nimi granicę. Dla nich już jestem martwy — uświadomił sobie. Zwyczajnie nie istnieję. W ten sposób było im pewnie łatwiej. Pogodzili się z nieuniknionym i poddali. Nie brali pod uwagę, że mogłoby mu się przecież udać. Zbyt wiele bólu musieliby znieść, gdyby nadzieje okazały się płonne.
 Skończył jeść i korzystając, że matka wyszła z kuchni, wymknął się do sieni, założył kurtkę i buty i wyszedł z domu. Ruszył przed siebie, było mu całkowicie obojętne, dokąd idzie. Nie dawała mu spokoju jakaś natarczywa myśl, której jednak nie potrafił ująć w słowa. Wiedział jednak, że zawiera odpowiedź. Nie znał jej świadomie, ale była blisko. Pod samą powierzchnią pamięci. Mógłby jej niemal dotknąć. Mimo to wymykała mu się jak rybki, które w dzieciństwie usiłował chwytać w stawie.
Zatrzymał się nad brzegiem rzeki, nad którą leżała osada. Niedaleko był kamienny most. Lubił opierać się o poręcz i patrzeć na płynącą w dole wodę. Niosła ze sobą połamane gałęzie, liście, mnóstwo nieokreślonego rodzaju drobnych resztek, zagrabionych z brzegów albo przez kogoś wrzuconych do rzeki. Ileż w tych płynących śmieciach było uroku, gdy tak znikały pod sklepieniem mostu, by ponownie pojawić się po drugiej stronie, a następnie zniknąć w oddali. Dla nich świat stał otworem. On i ci, których znał — byli tu więźniami.
Jak zahipnotyzowany patrzył na płynącą wodę i niesione przez nią liście, gałązki, jakieś kawałki czegoś nieokreślonego, które przemieszczały się leniwie w sobie tylko wiadomym celu. Jakie to dziwne — pomyślał. Zwykłe śmieci. Kiedy jednak byli mali, wyławiali je z rzeki jak drogocenne skarby i tym dla nich były. Każdy patyk w czasie zabawy nabierał czarodziejskich właściwości i mógł być wszystkim.
O to chodzi — uświadomił sobie nagle. Rozwiązanie zagadki było oczywiste. Ta sama rzecz mogła być skarbem albo odpadkiem — to zależało jedynie od sposobu jej postrzegania. To my nadajemy jej znaczenie. Patyk nie jest tylko patykiem, jest tym, co chcemy w nim zobaczyć. I to nie dotyczy jedynie tego całego śmiecia, niesionego przez wodę. Nieuchwytna dotąd myśl stała się wyraźniejsza, właściwie już pojął, jaką mądrość w sobie zawierała.
Rzeczy są takimi, jakimi chcemy je widzieć.
A skoro tak, to znaczy, że mamy niesamowitą moc. Wszystko zależy od naszej wyobraźni. To, co sobie uświadomił, przeraziło go. To było tak, jakby walnął w niego piorun. Przeraźliwie jasne i brutalnie oczywiste. Nie było żadnego świata po drugiej stronie bramki. W każdym razie nie było go, dopóki ktoś nie próbował tej bramki przekroczyć. Wtedy dopiero świat się stawał. I był taki, jakim ten ktoś potrafił go zobaczyć.
Ten, kto się nie bał, wierzył, że wkracza właśnie w dorosłe życie i nic mu się nie może stać, doświadczał czegoś zwyczajnego i przechodził zwycięsko Próbę. Ale większość puszczała wodze wyobraźni i nie próbowała okiełznać swoich lęków. A przecież każdy się czegoś boi. W efekcie to, czego się obawiali, spotykali po drugiej stronie bramki. Dopadały ich najbardziej mroczne strachy, które tkwiły gdzieś w głębi ich psychiki.
Dobrze, że nie lubię horrorów — stwierdził. Biedni byli ci, którzy mieli głowę napakowaną scenami z takich filmów. Ich ostatnie chwile musiały być przerażające, nawet nie próbował sobie tego wyobrażać.
I wtedy zrozumiał, że nie musi bać się Próby. Nie spotka tam niczego, na co nie byłby gotowy. Bramka jest po prostu jak lustro, w którym odbije się cała prawda o nim. To było na swój sposób uczciwe. Jeśli pokona lęk, opuści krainę strachu, będzie ocalony. Tylko przepełniony strachem człowiek nie zasługiwał na życie. Było to okrutne, gdyż pokonać lęk nie było łatwo. Ale jednak było to możliwe i Marty wiedział, że nie ma prawa żądać więcej.
Teraz już wiedział, co mu przyniosą następne dni. To, co go spotka, zależy tylko od niego. Jeśli uwierzy, że przejdzie Próbę, tak właśnie się stanie. Jeśli jednak pozwoli, by w jego sercu zagościł strach, zginie na jeden z wielu wymyślnych sposobów. Wtedy przyszło mu do głowy, że przecież od strachu nie ma ucieczki. Przerażające sceny oglądali nie tylko w filmach. Pełno ich było w serwisach informacyjnych i na stronach gazet. Zawsze towarzyszyło im poczucie zagrożenia, niepewność, lęk. A kiedy było to już nie do zniesienia, obojętnieli. Wypierali się własnych uczuć i stawali się martwi jak popiół z wygasłego ogniska.
Ale przecież wystarczyło pamiętać o patykach z dzieciństwa. Patykach, które były skarbami. Ten, kto widział w nich tylko śmiecie, nie znał czarodziejskiej strony życia. Marty czuł jednak, że potrafi ją odnaleźć. A kiedy mu się uda, nauczy tego również innych. Nigdy więcej popiołów rozsypywanych w Ogrodzie Pamięci.
To, co go czeka w dniu Próby, zależy jedynie od niego, a nie od tego, na którą bramkę się zdecyduje. Właściwie mogłaby być tylko jedna, ale chciano im stworzyć iluzję wyboru. Okazała się doskonała i tak wielu z nich kosztowała życie.
To się już jednak skończyło. Rozszyfrował tajemnicę. Pozostało mu wejść tam spokojnie i po prostu powiedzieć:
— Wybieram bramkę numer jeden.