Poezja

Marcin Królikowski
Marcin Królikowski


Zaduch

Myślałem z ulgą – wyprowadza się wreszcie na dobre.
Umierał przecież tyle lat, że śmiercią pozarażał wszystkich,
jakby chciał zabrać cały dom ze sobą,
chociaż od zawsze było tutaj jak w grobowcu.
 
Myślałem z ulgą – pomogli nam, wynieśli go, już po wszystkim.
A to dopiero się zaczęło, świeże porządki po umarłym.
Najpierw szafa, bo miała w sobie coś takiego
- ją też chciało się pochować.

Potem łazienka, kuchnia, strych.
A to dopiero się zaczęło,
nocą nadeszły sny za-duszne,
bo sny najbardziej pozagracał.





Spacer bez „Parasola”

Zanim przyniosła welon mgieł.
Zanim palcami chwyciła za twarz.
Zanim jesień przeżegnała ręką, uważnie
wpatrywała się przez cegły, z dziur po odpryskach
błyskała szczerbami licząc na wzajemność.

Wiedziała, że zamiast knotów, podpala mi lonty
wystające spod przymkniętych powiek.
Błysk! Błysk latarni, ulice zamieniły się
w lśniące węgorze przekręcone na grzbiet,
ślizgałem się po nich jak nartnik razem z liśćmi,

czepiałem się rynien, framug, wreszcie uchwyciłem
brzeg, wyciągnąłem zawleczkę z niskich chmur,
buł nieba i buch! Deszcz! Wsłuchiwałem się
w deszcz szepczący w parapetach, w wiatr
wczepiony w przestrzeń po otwartych furtach.

Do pierwszego brakowało jeszcze kilku
obrotów ziemi, z udekorowanym odświętnie
składowiskiem resztek po umarłym mieście.
Cmentarz kalwiński, część Powązek, to jak
duży pokój w domu, który projektował ojciec.

Kwatera czwarta obok telewizora, gdzie seriale
- seryjne cmentarzyska popsutych aktorów i aleja szósta,
obok lodówki, tak małe stają się dzielnice,
kiedy się dorośnie, teraz mokre nici pajęczyn mają
w sobie nieład siwych włosów zatroskanej matki,

gaszącej gorączkę. Muszę chodzić tam zawsze
o tej samej porze, choćby rozebrany do czterdziestu stopni,
nawet we śnie muszę palić znicze, stawiać fioletowe lampki,
jak bańki na konającym ciele, muszę ich w sobie ocalić.

Batalion „Zośka” i Batalion „Pięść,”
jedyny ślad jaki po nich został
- młodzieńczy trądzik postrzelin
na murach i nagrobkach Woli.





Ogród rozkopów ziemskich
tryptyk muranowski
I
sprute chodniki wzdłuż ulic Solidarności czyli dawnej Leszno
Jana Pawła czyli dawne getto wykasłują gruz październik sypie
w nie własne kruszywo witraże różnorakich liści papierów śmieci
chłodny czwartek szkli się w glinie kryształkami szybek zastaw butelek
kości prawdopodobnie zwierząt prawdopodobnie powtarzam
po trzykroć kiedy widzę gotyckie napisy na kombinezonach robotników

obok wykopu przystanęła wycieczka starozakonnych wpatrują się
mówią poruszeni gestykulują rękoma jakby coś w nich wybuchało
kiwają się a robotnicy podejrzliwie patrzą zrównani poziomem oczu
z poziomem ich czarnych butów doczyszczają rowy i sypią
piach niby to przypadkiem na ich lśniący lakier
te buty przypominają trumny

II
te prace przypominają manipulację historią
nerwowe poszukiwania rowy sondażowe w miejscu zbrodni
zacieranie śladów w celu podmiany szczątków na świeże tworzywo
nieczyste sumienie wciąż szuka pod pretekstem wymiany rur
bunkra Mordechaja chce do końca wyleczyć te miasto z próchnicy
wie jakie postępy poczyniono w kryminalistyce
wie że można po zapachu spalenizny odnaleźć sprawcę sprawców
ściągnąć czyste prochy choćby z Argentyny

III
wycieczka nie spuszcza oczu z rowów
robotnicy w rowach oczu z wycieczki
prucie chodników jest zawsze o krok
przed czarnymi krukami w chałatach

widać determinizm w nerwowym działaniu
dziwna logika każe wciąż uciekać
wzdłuż dawno zatartych ulic
prace nie mogą od lat się wydostać
poza obrys nieistniejącego getta





Ludzie dobrej Woli

Mróz tężał, kałuże stały się chrupkie, kaleczyły skórę
dobrze wypastowanych butów, szedłem z chrzęstem
wzdłuż pochyłych macew kirkutu, którym kończyła
się Pawia oraz kilka innych ulic zatartych przez
zimę, tę zimę zdziwaczałą w drzewach,

bo drzewa tańczyły choć było bezwietrznie,
były miękkie jak dziecko, waliło w nich serce,
wtulały się we mnie i ja w nie nieufnie
wrastałem, z przestrachem gładząc popękane skóry,
delikatny puls wypełniał linie papilarne, oczy wiły gniazda
w dziuplach, język stanął kołkiem i zakwitł sękami,
a usta szeptały, szeptały zwięzłą mowę liści – szu szu szu.
Zrozumiałem.

Wieczorem przyszliśmy uzbrojeni w piły,
zaczęliśmy ciąć, nie szło, zaczęliśmy rąbać, nie szło.
Poszło kiedy wsadziliśmy palce.
Rozpinaliśmy ukryte guziki, zaśniedziałe szlufki,
zahaczki, suwaki, odarliśmy z kory, rozebraliśmy z włókien
aż do ostatniego lub pierwszego słoju
– był mleczny, lśnił krwawo bo skrywał kręgosłup,
z którego na końcu, delikatnie, po woli
snuła się melodia wypędzonych z Woli.





Zamuranowany

Lato odeszło, lato spalone, suszy mnie w liściach, ćmi w kikutach ulic.
Samotność pełznie po szyi, liże ucho, obserwuje okiem na szypułce,
ślimaczy się w rozkopach Muranowa. Zamuranowano mnie w starych cegłach,
spiętrzonych pośpiesznie na nowe osiedle. Pośpiesznie. Ten mężczyzna, który idzie

przed tobą, na czworakach, w świeżym rowie – powiedzmy, że ojciec, wciąż rośnie,
ale nie może się podnieść (po tobie). Wciąż kopie, wypiętrza jesienne witraże - skorupy po
nalewkach. Nie może się najeść. W rozbłyskach niskiego słońca wciąż rośnie,
hałdą gruzu pod ręką, bezlistną gałęzią. Trudno jest zakryć słotą dziury po pociskach,

chałatem obrys dawnych ulic i chociaż nie zasługuje na przyszłe wcielenia, ten mężczyzna, który idzie przed tobą, na czworaka, w pogłębianym rowie, będzie ścięty mrozem,
– zamuranowany, będzie się odradzał w szalunkach desek, piął po rusztowaniach,
będzie gościem w święta, z twarzą pustą jak kolejny talerz.





Autoportret w jesionce

Hłaskowieją mi oczy, grochowaceją ręce,
jestem praskim drzewem
i rosnę w głąb liter.
Przepisuję się z wierszy na prozę,
trawię ruchliwość warszawskich gołębi,
bezrobotnych poetów,
kręcących z głodu ósemki.

Post.
Posprzątałem już w sobie,
zakręciłem się w słoje, obrosłem siatką ulic,
pogmatwałem kornikom sęki,
niech się naszukają, niech mnie żrą powoli.

Deszcz.
Przylatuje dzięcioł,
twarz mi puchnie z radości,
chyba chce się osiedlić,
drąży dziuplę, wydziobuje wersy.
Odwdzięczę się, będę delikatniał,
schowam pisklęta w powiekach,
zapuszczę korzenie.
Owocuję do wewnątrz.





Druga wanna Mistrza Polikarpia

Stałem po pas w jeziorze.
Przytknąłem policzki do tafli,
wtuliłem twarz w wodę pełną ryb,
ich łuski i moje tęczówki
przewodziły pamięć, karpie łączyły z centralą,
czułem nadchodzące zmiany w DNA.

Centrala ściągała mity z innych planet,
prąd napełniał usta ikrą,
każde ziarnko niosłem we właściwe miejsce,
układałem w dłonie pełne papilarnych rzek.
Los był mi przyjazny, zmieniał długość linii,
połączenia, objazdy, pomyślne zodiaki,
powoli odzyskiwałem kontakt z najbliższymi.

W tamtych czasach miałem rybie sny
i całą wannę miałem też na własność.
 



 
Mistrza Polikarpia milczenie ze świętą

A przed świętami, przed świętami,
ślizgała się po parapetach,
podartą szmatą tarła okna,
wyczekiwała i tęskniła.

A przed świętami, przed świętami,
skradała się do piekarnika,
i piekła ciasto pełny miesiąc,
i co minutę otwierała
klnąc, że nie rośnie, że zakalec.


— I wyciągała przed wigilią
lodową bryłę z czarnej celi,
z dobrze zmrożonym karpiem, który
w rozwartym pysku trzymał ojca,
posiwiałego jak gołąbek.





Wanna Mistrza Polikarpia

W łazience samotnej kobiety zamieszkał karp królewski.
W święta koronowała go w Burger King, dla niepoznaki
owijała ręcznikiem, w czarnym worku na śmieci wpuszczała
na spacer do rzeki, kazała mu pływać z daleka od dzieci,
w koronie z papieru, i tyle pożytku było z niego.

Zwierzęcia z natury niemego jak początki kina.
Bo dzięki tobie nie wszystek umrę — mawiała
i wspominała filmy braci Lumier. I wyświetlała
na ścianie slajdy z zakurzonego rzutnika, zdjęcia rodziny,
pięknej matki Wandzi, roniła łzy i tyle pożytku było z niego.

Potem znów zawijała w ręcznik, tuliła do piersi, głaskała łuski,
głaskała garb i cicho śpiewała wymyślone imię, które mu nadała
podczas koronacji — Polikarp.

I tłumaczyła, że nie na kolację, nie do brytfanny go będzie wkładać,
ale jak szczękę się wkłada do szklanki, ona go wsadzi do wanny.
Od tamtego czasu wyrósł, rósł i wciąż rośnie, jest zdrowy jak ryba,
radośnie pływa w rozmiękłej tekturze korony, oblepiony siwymi
włosami, kurzem, osadem mydła, różem do policzków,

skupił się na sobie jak ciśnienie w rurze. Odkąd go sprowadziła,
zadziało się na poważnie między nimi, od głowy coś
pozornie dobrego, a jednak zaczęło się psuć, podskórnie,
przez ściany było trochę czuć. Wspólne kąpiele cieszyły
w pierwszych miesiącach oczarowania.

Energia z mieszkania szła po okolicy, zrobiło się spokojnie,
a ludzie z dzielnicy łagodnieli, nawet pijani potulnie
szli spać. A ona czekała, kąpała się w wannie i tak bardzo
chciała starość zmyć z ciała, wywabić skórę z wątrobowych plam,
śpiewała, pluskała, i tak głośno śmiała, aż się zakochała.

I nadal czekała, wyglądała przez okno pierwszej gwiazdki,
potem dawała stworzeniu prezenty, suszarkę do włosów,
zapałki i skręty, na pasterkę czekała, modliła się też,

była przekona, że w końcu ten zwierz odwdzięczy się,
przemówi. Imię własne wymówi. Czekała.

A potem, potem znów zawijała w ręcznik, tuliła do piersi,
głaskała łuski, głaskała garb i cicho śpiewała wymyślone imię,
które mu nadała podczas koronacji — Polikarp.

Pewnej nocy zimowej serce ryby pomiędzy
udami kobiety otworzyło portal do snów i marzeń,
sąsiadów całej kamienicy, którzy spali w tym czasie
lub w tym samym kąpiel brali, bo woda
jak eter przewodziła myśli, majaki zamieniała w słowa,

wyświetlała na lustrzanej tafli gotowe obrazy,
wędrowała wzdłuż kafelków na ścianie i suszyła obrazami
rozwieszone pranie. Wanna stała się zbiornikiem na pamięć,
a staruszka jeszcze sennie niby wróżka, pobudzona nibynóżka,
z chytrym uśmiechem wpadła na pomysł, żeby spisać to, poskładać

i sąsiadom ich sekretne myśli zacząć przepowiadać,
te ważne, ulotne marzenia, które zapominali zaraz po kąpieli
i jak dawniej, po staremu, bez celu żyć chcieli.
Serce ryby rosło pomiędzy udami staruszki.
Serce ryby jak kula u wróżki przewodziło dobrą krew, gęstniało.

Zbierało złe nawyki, zło ssało, tętniąc serdecznością
dobroć oddawało. A staruszka wciąż czekała,
aż zwierzę przemówi, wciąż je wyzywała od ospałych żółwi,
wyznawała mu miłość, ucho do pyszczka przykładała
i czasem nawet coś jak szept z oddechu łuskała.

Potem znów zawijała w ręcznik, tuliła do piersi, głaskała łuski,
głaskała garb i cicho śpiewała wymyślone imię, które mu nadała
podczas koronacji — Polikarp.

Do tego momentu wspólnota mieszkańców
rosła w siłę, dostatek i żyliby długo, szczęśliwie, gdyby nie jeden
pochmurny dzień, który rzucił permanentny cień, dzień, kiedy
zginął jej portfel, a także zaczęły ginąć najcenniejsze rzeczy.
Od tego momentu przestała wychodzić z mieszkania, przestała

do siebie zapraszać i już, jak zły wróż, stała się skryta,
ostra jak nóż i całkiem nieufna. Chowała pieniądze
w poduszkach, grzybiała i gasła, a karp milczał,
jak milczał od dawna.

Któregoś ranka odkryła łuski w pościeli.
Woda w wannie była jeszcze ciepła,
a ręcznik się kleił.





Kałasznikow

Mężczyzna gotuje dziecko.
Upał tężeje, słońce stoi wysoko
nad górami Wielkiego Atlasu.
O tej porze mądra przyroda zamiera,
ludzie doskonalą się w okrucieństwie.

Tysiące kilometrów dalej, w radzieckim blokowisku,
dożywa starości projektant najskuteczniejszej broni na świecie.
Jest skromny, cieszy się z rzeczy prostych, z odznaczeń, z wnuków.
Niepokoi go tylko jedna dziennikarska teza.
– Pana wynalazek uśmiercił miliony.
– Proszę policzyć ilu ocalił – kiedy to mówi lekko się uśmiecha.

Mężczyzna gotuje dziecko,
powoli wykonuje rytualne cięcia
na małym ubraniu, ścina także włosy,
obmywa ściereczką śniadą skórę, ciepłe mięso.
 
Rozkłada dywanik, rozpala ognisko,
nastawia kociołek, woda musi wrzeć,
dziecko trzeba oczyścić,
wyjałowić z matczynej czułości.

Mężczyzna wyjmuje białą szatę,
układa na niej pas, amunicję,
przeładowuje karabin i strzela
w powietrze krótkimi seriami,

szepcze: gotuj się, gotuj,
pora zmówić modlitwę.
Mężczyzna gotuje dziecko
na twardo,
na wojnę.





Panta rhei

W błogosławieństwie burz na morzu się ocknąłem
Dziesięć nocy jak korek tańczyłem na fali*.
Nie szukaj mnie w tym mieście, jestem znacznie dalej,
coraz oszczędniej piszę, wyprzedaję książki,
coraz więcej miejsca robię dla uchodźców
w wierszach.

Przyglądam się szafkom i widzę szalupy,
wyrzucam z nich wszystko, co może spowolnić
podróż: dokumenty, walizki, rozchodzone buty,
słoiki – te jednak zostawię, bo mogą się przydać
na listy, kiedy zniknie zasięg.

Wywożę nad rzekę szklanki i talerze,
to, co będzie dryfować i jest niewywrotne,
jestem coraz lżejszy, odzyskałem przestrzeń,
mam nową świadomość, trzy puste pokoje -
wszystko, żeby płynąć.

Panta rhei, żegnaj stary świecie,
nie szukaj mnie w tym mieście, jestem znacznie dalej,
odkręciłem krany i kulę się w wannie.




 
Zeszłorak

Jezioro trzeszczy,
skute mrozem drinki,
zabite okna, nie dochodzą listy,
w ściśniętej krtani narasta lodowiec,
kolejny sezon leżymy oddzielnie.

Ja w wannie, w bloku, w mieście.
Ono w rynnie, w lesie, w misie.
Językiem liczę zamiast lizać znaczki,
trzydzieści dwa zęby, nie wszystko się zgadza,
przeliczam od nowa, cisza, kroki listonosza
zawsze piętro niżej.

Otwieram lufcik, bo ciągnie, wciąż ciągnie.
Już wiem, że zaciąga mułem, że leje się
ze mnie, niezgrabny jestem, odkąd wypłynąłem,
wpatrując się w dno, teraz widzę sufit.
Pamiętam jeszcze blask świetlików,
jak mi parzył dłonie ich śmiertelny fiolet.

Odkąd wróciłem, nie mogę niczego
utrzymać – pracy, rodziny, przedmiotów,
zwłaszcza ciebie. Klucz ciągle tkwi w drzwiach,
jest tak przezroczysty, że nie chce się kręcić.




 
Kijanki w wysychającej kałuży

    Dalajlamie za empatię

Jak niewiele zabrakło w łańcuchu DNA
(jest też dna moczanowa, zakwaszenie organizmu),
żeby oddzielić się całkiem od bajora,
wyhodować płuca zamiast skrzeli i struny głosowe.
Zamiast skrzeku wydać krzyk.
Chwytną ręką móc zapisać to,
co bazgrze wiotka płetwa kręgami na wodzie.

Jak niewiele tu życia, jak wiele obietnic,
ledwie coś kojarzę, wstrzymujesz krążenie,
każesz się wyprowadzać, trzymasz w niepewności,
nie dajesz wskazówek, karzesz za brak wiary,
a przecież nie mam rąk do modlitwy,
języka, żeby wyszeptać „zbaw mnie”.
I nie wiem, w co mnie znów odrodzisz,
dokąd mnie poniesiesz, w co wrzucisz,
czy trafię w kamień, czy jak kamień w wodę.
Jak niewiele zabrakło wiary, jak wiele
narodzin.





But z porcelany

Cały dzień
nosiłem cię w kielichu głowy,
choć ostro bujało w tramwaju,
nie uroniłem ani kropli.

Cały dzień
hodowałem cię w szklarni serca,
ptaki z zimna tłukły się o szyby,
lecz nie wpuszczałem, żebyś mi nie zwiędła.

Cały dzień
w lodówce uwięzione światło
i pamięć po tobie, żeby w przydatności.
I zaglądałem, i głodny trzaskałem drzwiczkami.
    
Cały dzień
w pulsie, we mnie
dzień był ciężki, dzień podniósł mi krew,
dobrze, że w tej wannie są dziurki od nosa.

Bo pod wieczór
wylałaś się ze mnie na otwarte dłonie,
które to przed sobą niosłem,
to kładłem po sobie.

Długo, długo szłaś krętymi schodami
z tętnicy szyi do tętnic udowych,
by się dalej w stopach ponieść echem
i po marcu krążyć, po mieszkaniu.

Teraz powiem o mnie.
Póki zima, póki zamróz szklany
jestem nadwrażliwy, jestem delikatny,
jestem tylko parą butów z porcelany.





Czarny Chaplin

Noce stawały się coraz ciemniejsze,
z coraz większym chrzęstem
gęstniały, aż rzeki wyszły nam z orbit.

Morza stały się niestabilne, ich wielkie akwaria
wędrowały jak Cyganie, od lądu do lądu, koczowały
wijąc gniazda w lejach po państwach, które rozsadziła pycha.

Pycha i wstręt do samych siebie, do wiecznych uchodźców,
dusz migrujących pomiędzy ciałami, w nieskończonym Bardo.
Dawno zapomniano dekrety, które zabraniały jałowej włóczęgi,

odtąd włóczęga oprócz przyjemności miała dawać dochód.
Wyhodowano bezdomnych, a wielkie termitiery miast
powędrowały na zachód, to tam urodził się okrutny wiek,
i zimne domy z wielkich płyt.

To tam się wykluł z jądra samotności Czarny Chaplin.
Szedł rozchwianym krokiem, ciągnął posiwiałe z żalu nad tłustymi
ludźmi rzeki i ryby na żelaznej smyczy, tak długie jak rzeki
i las owijał wokół palców stuknięciem laseczki.

Odtąd wojny toczyły się same po polnych drogach,
zatopione w pleksową dioramę, z żołnierzami w skali 1:1,
a ludzie gniazdowali w prastarych klatkach na ptaki,
przytwierdzeni za kostki do powały, skupieni w halach
wolnych lotów razem z błyszczącym złomem sond kosmicznych.

Przyszedł nowy, gigantyczny papież Gargantua,
skuteczniejszy od Forda, sprytniejszy od Tesli,
plunął w piach, dłonie zatarł i wynalazł dzień
ostatni po pierwszym, i rzekł

— Wiesz co Chaplin? Trzeba na nowo stworzyć słowa,
wynaleźć baśń, utoczyć z baśni szklaną kulę, w której
będzie zawsze prószył śnieg, na każdym płatku będzie rosła
inna ziemia, nie będzie żadnych ciepłych pór, bo tylko zima
zima, zima i to cię powinno powstrzymać.





Getto brutto — getto netto

Dzisiaj znów mój dyżur w getcie.
Może tym razem uda się ocalić,
różę kwiat, albo Różę Singer.
A może przypomnę sobie inną
delikatność i znów wrócę z kwiatem
paproci złożonym w nadpalonej
chustce, w kieszeni, na sercu.

Dzisiaj znów mój dyżur.
Zabiera mnie tam pani Piecykowa,
będziemy ocalać, a może szabrować.

Kobieta spod szóstki jęczy całą noc.
Ja też się źle czuję, jestem przecież nowy.
— Daj mi szansę kobieto — mówię do niej
przez ścianę, daj mi się urządzić, ale ona tylko
mocniej natęża swój lament i wali pięściami.
 
Jestem pewien, że robi to na złość, wie że jestem młody,
że na świeżo zakochany w aryjskiej Paulinie, która mogłaby
przywrócić porządek w rozszczekanych bramach,
gdyby wyszła na spacer z owczarkiem alzackim,
o oczach tak wściekłych, że można od nich odpalać cygara.
 
Znów mam siedemnaście lat,
znów mój dyżur w getcie.
Znów mnie zaraziła
swoim snem sąsiadka.




 
Św. Emeryt

Pani wiersze mają mdlący zapach, pani Różo,
zamieniają dłonie w nadpalone skrzydła,
rodzą kolorowe plamy, z których prószy pył
motyli, wtedy skóra się oczyszcza, widzi.
Poprzez linie papilarne sączy się poświata późnej wiosny.

Szkoda, że nie chce pani już wychodzić z domu,
ciężka hebanowa szafa nie odbija słońca.
Pani chowa ją w brzuchu wraz z całą rodziną.
Macie nosy jak wielkie mosiężne klamki,
którymi otwiera się piekło, a za nim kolejne
kręgi piekieł i balonik wypełniony hell’em.

Cyrk. Cyrk, melonik, cyrk, but clowna, lunapark!

A za nim szafy, ściany, strychy i piwnice, kolejne kręgi
na wodzie - ulotne ślady waszej obecności.
Pani wkrótce urodzi miasto pełne starców
w poczwarkach kamienic, będzie owocować,
rodzić suche pestki, rozłoży pani obwisłe
ramiona, na nich obwodnice.

Cyrk. Cyrk, melonik, cyrk, but clowna, lunapark!
 
Pod pani podłogą, ukryty w biodrach, będzie szemrał
ściek. To jedyna droga, żeby przeniknąć do rzeki,
wpleść się w prąd, syczeć z gniazd i gniazdek,
wyciec resztkami energii, wydostać się z tego getta
aptek, które czasem uśmierzają ból, lecz nigdy samotność.





Lękopis

Jest miasto, które cię wypluwa jak pestkę z dojrzałej czereśni.
Idziesz chwiejnym krokiem poza zgiełk, żeby na nowo stworzyć własny język.
Będziesz owocował w ciszy.

Jest w lesie ptak; jego śpiew wstrzymuje oddech
i przyprawia o rumieniec.
Leniwie zapuszczasz korzenie.

Jest zegar, który nie bije, trzeszczy podskórnie i przynosi spokój,
czas się złuszcza w korze, drewnieje brzozowy naskórek.
Siwiejesz do kości, w tym sęk.

Jest trzęsawisko z gniazdem białych larw, które żywią się pierwszą gwiazdą;
syte seledynem pną się wzdłuż ud aż po intymność, moszczą sobie.
Chichoczesz pełen szczęścia i łaskotek.

Jest katedra, która się zniża, żeby cię zaprosić jak próżna kobieta,
i jezioro, które się wznosi, oplata szyję, łagodnie zabiera ze sobą.
Rybiejesz pod wklęsłym meniskiem.

Jest przystrojony wstążkami wózek, porzucony w zagajniku
starzec z innym wózkiem, pełnym gratów, rdzewiejących blach i puszek.
Trzymasz kciuk w ustach, żeby się nie zdradzić. Wrastasz w puszczę.

Jest trupa nagich aktorów ciągnąca trupa w kostiumie,
którego wnętrzności mienią się na słońcu, pod lasem jak plama benzyny.
Czujesz mrowienie w podbrzuszu.

Jest wreszcie –– kiedy czujesz ukojenie, sytość –– ktoś, kto cię wypędza z łona.
Na świat, na śnieg, na mróz i mówi coś o betach, że tam cię wysadzi, że tam cię wyleje,
że jest takie miejsce dla gwiazd nad Betlejem.





Łza świętego Wawrzyńca

I stałem się biały.
Nie odmieniły mnie szaty, ale kolor włosów,
siwizna zeszkliła szyby w zimnym domu,
dostałem posadę w prosektorium.

Przez stację Tworki obok sinych murów
pociągi przetaczały z hukiem ludzką krew
do pracy
jechali widząc moją twarz odbitą w oknach.

Autosekcja trwała cztery długie noce,
aż oznajmiono, że mogę odpuścić,
nie oddychać, tylko wstrzymać krew,
puls mieć na wodzy

i zagotować się do mlecznej drogi.
Stałem się biały, odsączony z mowy,
zdiagnozowano we mnie meteoryt.





Ostatni bal na Gnojnej

Odwiedza mnie nocą maleńki duch ojca.
Dobrze wie skurczybyk, że mam mocny sen.
Gdy już zrobi swoje, kiedy się nastraszy,
zostawia na lustrach odcisk ektoplazmy
— emotikon z ustami w podkowę.

Znów miewa koszmary, znowu mu się śnię
i starym zwyczajem, zamiast w stronę światła,
idzie do lodówki, wie, gdzie trzymam wódkę.
Stawiam mu kieliszek niziutko jak kotu,
skarżył się przed śmiercią na chory kręgosłup,
cicho popłakuje, kępką siwych włosów owija
mój serdeczny palec.

Maleńki duch taty porusza meblami.
Zawsze go poprzedza ciężki zapach fajek.
Znowu mu się śnię, znów miewa koszmary,
wiesza się na szafkach, grzechocze sztućcami.
Preta — duch najgorszy z głodnych,
a może to nie on, tylko żrąca pryta,
jak mawiał na trzeźwo o siarczynach win.

Pośmiertne delirium trzęsie całym łóżkiem.
Słyszę Eleanor Rigby i People Are Strange.
Skąd się biorą ci wszyscy samotni mężczyźni
w tańcu z tulipanem, objęci za łby?
Dawno skremowani, a jednak na stole
pląsają ich cienie wżarte w politurę,
w bąbelkach wybrzuszeń toczą pianę z ust
wciąż nazbyt pijane, żeby mogły odejść.
Zaraz mnie obudzą, jeszcze tupią nogi,
bal na Gnojnej nareszcie się kończy.

Gdy zechcesz mnie objąć,
to proszę powoli.
Bez gwałtownych ruchów
i nie każ tłumaczyć,
czemu wciąż się boję.





Jesienne porządki

Mamie

Jestem poza tym.
Już nie chce mi się do siebie odpisywać.
Rozmazuję palcem listopad
na matowych szybach, wodzę
dłonią po jesieni pochowanej
w kieszeniach garnituru, książkach,
zielnikach z dzieciństwa,
winylowych płytach.
Patrzę bałaganem na rzeczy, leżę,
na twarzy mam sufit,
obok mnie pety z popielniczki,
zwitki czerpanego papieru, celebryci
utajeni za zasłoną znaków wodnych:
Mieszko Pierwszy, Chrobry i Kazimierz Wielki.
Mój własny banknot jest niepodrabialny,
w serii ma trzy samogłoski i portret Rimbaud.

To najwyższy nominał, mogę nim zapłacić,
matce zadziwionej moją dziwacznością,
kiedy wróci z pracy, znad kasy
i znów z rajstop wysypie
ponure stopy pokryte gruzłami żył,
pomoczy, ponarzeka, poczyta kryminały,
pośpi się, do snu się obudzi, a potem nastawi
nam wszystkim herbaty, odpowiednie kanały w TV,
nadrobi wreszcie śniadania na przyszłość,
na dekady, mantry, spowiedź, ekshumację,
zagrzechocze modlitewnym młynkiem
lodówki lub drzwi wyjściowych na korytarz bloku,
zakręci się na pięcie i wyjdzie wczesnym rankiem,
by nigdy nie wrócić.

Już nie chce mi się odpisywać do siebie,
a jesień wciąż śle chłodnych posłańców
i liście zamiata mi w skrzynkę od zmarłych.
Nie zatrzymam pór roku, co dopiero matki.





Stężenie poświętne

Cierpię na znużenie, opukuję księżyc
od wewnątrz, od pełni do pełni,
jestem świetlikiem, księżyc jak kokon
sennej głowy emituje seledynową poświatę,
kiedy cię wspominam i wiem,
nad ranem wykluje się z niego
tylko jęk zawodu – „tato
znowu tu przyszedłeś”.

Lunatykuję w twoim ciele,
widzę wyraźnie rozkład
ulic, na nich witraże pokruszonych liści,
pogoda liścieje, ziąb, śnieg z wiatrem
i już po wigilii, opadłe igły po żywej choince
wytrzepie się, bombki do zsypu wykruszy
i pamięć rozchwiana brakiem grawitacji
strząśnie ze mnie pożółkłe obrazki.

Od dwóch dni karetka dookoła bloku
kręciła się w kółko w sinawych rozblaskach,
głos kazał mi jechać, sprawdzić fioletowe pląsy,
z ciebie od dawna gadał telewizor,
cienie z monitora wżarły się na zawsze
w ściany, politurę podłóg, podobno
każdy umiera w samotności, musi tylko
wybrać odpowiedni kanał z obrazem kontrolnym.





Zębowa wróżka

Wszystko by było w porządku i nerwy miałbym na wodzy,
ale
pewnego dnia serdeczny przyjaciel, przekazując mi klucze
do zatęchłej kawalerki na Woli, powiedział za dużo,

bo
kilka lat temu, w bloku na ulicy Anielewicza 37, staruszka
upadła pośrodku pokoju twarzą na linoleum imitujące drewno.
Leżała tak kilka tygodni, nie miała nikogo, a kiedy ją znaleziono,
zebrano żel jej ciała do wiadra, szkielet do worka.
Na podłodze pozostał osobliwy, niczym nie dający się usunąć ślad,
nie mówiąc o zapachu i kolorze ścian,

no i
jeden z sanitariuszy powiedział, że jego córka zimą, na śniegu,
kładzie się twarzą do nieba, rozrzuca gwałtownie nogi i ręce,
i macha nimi energicznie, potem wstaje powoli, liczy językiem zęby,
chichocze, a to co zostaje na śniegu nazywa aniołkiem.
I tak też było w tym przypadku,
ten ślad przypominał sanitariuszowi aniołka,
ale trwalszego niż kaprysy dziecka czy zmiana pogody.

Cóż, chciał nie chciał, wprowadziłem się,
kupiłem śnieżnobiały materac i zakryłem ślad po umarłej.
Śpię dobrze, nie miewam koszmarów, tylko od jakiegoś czasu
śni mi się, że bardzo gwałtownie macham kończynami,
miotam się, ciskam czymś w kogoś, może w siebie, bo mam coś w sobie.
Rano budzę się z rozrzuconymi jak do lotu ramionami,
nogi walają się poza granicą materaca, rozkopuję się jak niemowlak,
czuję zapach spalonego mleka i wstaję cały połamany.

Obcy ludzie, których po raz pierwszy spotykam,
mówią, że już mnie gdzieś widzieli, że skądś mnie znają,
że pachnę ich dzieciństwem, spalonym mlekiem, walerianą babci
— walerianą? Niech będzie!

Po każdej nocy, kiedy dziecko zgubi mleczny ząb,
pojawia się zębowa wróżka, poczciwa na pozór staruszka,
jednemu da pieniądze, drugiemu mądrą żonę,
trzeciemu klucze do swojej kawalerki
i kształt, który powinien przybrać.




 
Prawda czterech kopert

Pierwszą wysłałem sobie na próbę — nie doszła, odpisali za to
po pół roku Majakowski i Jesienin — Czytaliśmy cię z ruchu warg,
kiedy chciwie kartkowałeś tomy naszych wierszy, chłonęliśmy ślinę
przez tłuste litery, niepotrzebnie ssałeś palce, mamy twoje DNA.

Drugą posłałem najbliższej kobiecie, ze strachu, bo od kilku dni
milczał jej telefon, minęły dwie doby, odpisała pierwsza
miłość z liceum — Mogliśmy mieć mądre dzieci, ale wybrałeś poezję,
nie pisz do mnie więcej, nudny grafomanie.

Trzecią ojcu w osiem lat po śmierci, odpisał, że wszystko w porządku,
czuje się coraz lepiej, karmią nawet dobrze, pielęgniarka ma tylko
sadzę na rękach, brudzi pościel, ale jest jak w domu, nie trzeba jej zmieniać,
no i, że alkoholu nie ma, ale za to woda wiecznie wrze, piecze przełyk.
— Jest mi coraz lżej — dopisał — śnieg stopniał, rozpuścił lastryko,
widzę kołujące ptaki i orła w za ciężkiej koronie.

Czwartą z rozliczeniem ubiegłego roku, do urzędu,
bo wyszła dopłata, przecież miałem niezły dochód,
pracowałem ciężko jak pies w podmiocie lirycznym.
Znów mnie zaskoczono, odpisała matka:
— W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej prosimy zejść
z parapetu, zadzwonić po księdza i egzorcyzmować się
z samotności oraz innych lęków!
    
— I żeby mi to było ostatni raz, obywatelu.
Zamiast skakać z okien, przekaż jeden procent
na wsparcie kultury — dopisał prezydent.
Podpis wyblakł szybko, znów nie mogłem dociec.