Proza

Bruno Kadyna
Bruno Kadyna
miasto: Gdynia

Bruno Kadyna, 39 lat, od urodzenia gdynianin i łobuz. Nie słuchałem rodziców, liczyły się tylko wygłupy i zabawa. Potem dużo się biłem, a jeszcze więcej, kiedy zacząłem uprawiać kulturystykę i boks. Na siłowni w latach 90-tych (dawno już takich nie ma), poznałem ciekawych ludzi i w konsekwencji tych znajomości, mało brakowało, a skończyłbym w piachu albo w więzieniu. Pociągała mnie gangsterka i adrenalina, przez sześć lat stałem na bramce w klubie nocnym, gdzie panie za pieniądze bawiły się z panami. Potem byłem marynarzem. Przez wiele lat paliłem zielsko kilogramami i gdyby nie ciągły trening umysłu, zdurniałbym pewnie do reszty. Złamałem wiele kobiecych serc i męskich ambicji. Ale i tak byłem przesympatyczny i słodki.
Teraz jestem mężem, ojcem i handlowcem. Lubię robić sobie jaja na każdym kroku i kocham wszystkich, bo wiem, jaki okrutny jest świat. Zebrałem kupę świetnych recenzji swoich powieści.
Niepublikowane opowiadanie dla dorosłych, pt. ?Kiedy inni śpią?, miało ukazać się w Playboyu. Niestety zwinęli żagle.


Wódz i szaman część I

Mam prawie czterdzieści lat, świetną pracę, spore oszczędności, i serdecznie dość. Przede wszystkim ludzi. A w szczególności kobiet. Jednej konkretnie. Nie chcę się rozwodzić na ten temat. Wystarczy jeden rozwód. Ale Aneta wciąż nie daje mi spokoju, wciąż jej mało. Zalazła mi za skórę tak bardzo, że krzywo zacząłem patrzeć na wszystkie kobiety. Już nie wiem, co robić, wystąpić o sądowy zakaz zbliżania się? Może gdybym był kobietą. Ale facet i taki zakaz? Trochę słabo, mocno niemęsko.
Zostawiłem jej duże mieszkanie, które kupiłem jeszcze przed ślubem i wyniosłem się do kawalerki na drugim końcu miasta. Ci, którzy znają sprawę i powód rozpadu mojego małżeństwa, pukają się w czoło, że tak zrobiłem. A ja chciałem do końca być w porządku, żeby niczego już ode mnie nie chciała. No cóż, pomyliłem się. Ale przynajmniej sam ze sobą czuję się dobrze. Chociaż z kimś.

Wcześniej tego nie zauważyłem, mimo że z moją żoną zołzą też mieszkaliśmy w bloku, że w ogóle nie znamy się z tymi, którzy mieszkają obok. Sam nie wiem, do czego ludziom potrzebne skupiska. To upychanie w bloki i osiedla jak rybki do puszek. Mieszkam tu już czwarty miesiąc i nie mam pojęcia, kim jest małżeństwo z dwójką dzieci po prawej. Albo starsze państwo za drzwiami naprzeciwko. A ludziom nade mną i pode mną nawet nie mówię „dzień dobry”. Ci pode mną to para około pięćdziesiątki, chyba małżeństwo. Kochają się często i głośno. Jednak nigdy nie słychać tej pani, za to zawsze tego pana. Ja chyba nigdy jeszcze nie przeżyłem takiego uniesienia.
Coś się we mnie zmieniło po rozwodzie, bo zaczęła denerwować mnie obecność ludzi, to, że są tuż obok za ścianą, niecały metr ode mnie. Czuję ich obecność i emocje przez ściany. Nie podoba mi się to. Zacząłem dużo spacerować, ale drażnią mnie mijani ludzie, potwornie ich dużo. Nie wiem, co się ze mną dzieje, nigdy taki nie byłem.
Ktoś ze znajomych mojej byłej żony widział mnie chyba podczas jednego ze spacerów, bo dwa miesiące temu mnie znalazła. Koczuje pod blokiem, dzwoni do drzwi. Jak tylko się pokażę, atakuje i chlusta we mnie ściekiem ze swoich ust, jakby była szambem bez dna. W końcu próbowałem zrozumieć, co chce osiągnąć, nawet dać to, byle się jej pozbyć. W granicach rozsądku rzecz jasna. Słuchałem cierpliwie, starając się przyjmować te fekalia bez emocji jak oczyszczalnia ścieków. W pewnym momencie przerwała i odeszła. Stałem dalej, zdziwiony jak chyba jeszcze nigdy. Wydaje mi się, że się zmęczyła, albo zaspokoiła. Na chwilę.
Wróciła na drugi dzień i znowu zaczęła. Widzę ją kilka razy w tygodniu. Czasami daje radę mnie dopaść. Zrozumiałem, że niczego nie chce, tylko się pastwić. Żal mi jej, że tak marnuje swoje życie, że jest chora. I mam już dość bycia workiem treningowym.
W końcu się stąd wynoszę. I nikt o tym nie wie, tylko rodzice.
Pracuję w domu na komputerze. I któregoś wieczora, słuchając stękania faceta z dołu, wpadłem na pomysł, że przecież mogę mieszkać wszędzie. Znalazłem możliwie najgłębszą wieś w północnej Polsce, całkiem przypadkiem. Nic tam nie ma, żadnej trasy w pobliżu. Wygląda jak odcięta od świata. Chciałem uciec jeszcze dalej, najlepiej w Bieszczady, ale mam tutaj rodziców i nie chcę tracić całego dnia na dojazd do nich. W końcu będę musiał się nimi zająć, to mój obowiązek. Na razie nie widujemy się często, nie jesteśmy specjalnie zżyci. Moi rodzice już tacy są, zawsze byli zimni i wolą być sami. A mnie zawsze brakowało dobrych uczuć. Mama nigdy mnie nie przytulała, nie mówiła niczego miłego, o ojcu nie wspomnę. Ale teraz już jestem za stary, żeby się tym przejmować i rozpamiętywać. Ja starałem się być miły i dobry dla żony i widać, ile to dało.
No więc kupiłem dwa hektary taniej jak barszcz ziemi w zapadłej dziurze, która nazywa się Lipcewo, załatwiłem formalności, wynająłem firmę budowlaną, wykończeniową i jazda. Postawili dom z gotowych elementów, niecałe sto metrów kwadratowych. W zupełności wystarczy.
I jutro się wyprowadzam.
***

Dom stoi na wzgórzu. Drzwi wejściowe i weranda wychodzą na stronę wschodnią. Po południu przed domem mam cień, a w środku słońce. Z werandy roztacza się widok na zachodni stok, teraz zielony od dojrzewającego zboża, ten widok przyjemnie uspokaja. Droga asfaltowa tutaj nie dochodzi, kończy się koło domu sołtysa, to mój najbliższy sąsiad. Widziałem tabliczkę na ścianie ganku z przekreślonym słowem ‘sołtys’, a nad nią czarną farbą ktoś napisał ‘wódz’. Od sołtysa do mnie jest pół kilometra piaskowej drogi, rosną przy niej wielkie lipy, a od piaskowej jeszcze pięćdziesiąt dojazdowej do mnie. Nie potrzebne mi ogrodzenie, ziemia jest moim ogrodzeniem. Posadzę chyba jakieś drzewa, to już w ogóle będę odcięty od świata.
Nie mam pojęcia, ilu tu jest mieszkańców i nie obchodzi mnie to, ale raczej niewielu. Jest też sklep, ale jeszcze w nim nie byłem. Wolę robić większe zakupy na dłużej. Spodziewam się, że tutejsi będą się przyglądać na początku i plotkować o mnie, normalna sprawa, ale przeżyję, w końcu się oswoją i nie będą zwracać uwagi. Może powstaną jakieś dziwne historie ulepione z wyobrażeń o mnie, ale mam to gdzieś. Do mnie przecież nie będą docierały.

Siedzę na werandzie i piję kawę, zrobiłem sobie przerwę w pracy. Nie muszę się śpieszyć z projektem, deadline daleko przede mną, a już prawie kończę. Lubię zrobić szybciej i potem mieć luz. Słucham teraz ptaków i szumu zboża. Super, o to chodziło, cisza i spokój, nikogo nie ma w promieniu pół kilometra. A prawdopodobieństwo, że znajdzie mnie tutaj ta wariatka jest tak rozkosznie znikome, że mam ochotę zapiać jak kogut. W sumie mogę, kto mnie usłyszy.
– Kuuu-ku-ryy-kuuuuu!!! Hahahaha!
Jak wspaniale! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz krzyknąłem na całe gardło. Chyba jako dzieciak. Świetne uczucie. Czuję, jak się rozluźniam, napięcie odpuszcza, z każdym podmuchem wiatru i głośniejszym szumem zboża. Kojąca muzyka.
No, pora do roboty. Chcę wstać, ale kątem oka dostrzegam ruch.
Co jest?
Ze wsi idą jacyś ludzie, zeszli już z asfaltu na piaskową drogę.
Idą do mnie?
No chyba do mnie. Dalej droga prowadzi tylko na pola. Wytężam wzrok. Nie wyglądają, jakby mieli iść na pole. Widzę kobietę i dwóch facetów. Jeden niesie koszyk wiklinowy. Z takim kiedyś moja mama chodziła na rynek po zakupy.
Czego oni chcą?
Może chcą mnie powitać chlebem i solą, może mają tu taki zwyczaj. Ale istnieją jeszcze takie zwyczaje? Nawet nie wiem, czy w ogóle istniały, tak jakoś mi się skojarzyło. Już mnie widzą, kobieta macha do mnie. Już się nawet nie schowam i nie udam, że mnie nie ma, tak jak robiłem zawsze w Gdyni. Może jednak przydadzą się te drzewa wokół domu.
Mija spora chwila, to w końcu kawał drogi. Czekam z kubkiem w ręce, w którym są już tylko fusy.
– Dzień dobry! – woła kobieta z drogi dojazdowej.
– Dzień dobry! – odpowiadam.
Wstaję i uśmiecham się. Strasznie nie mam ochoty na towarzystwo. Mam nadzieję, że to nie będzie długo trwało.
Kobieta jest niska, obfitych kształtów, faceci brzuchaci. Ten, który trzyma panią pod rękę, a w drugiej koszyk, ma czarne włosy i wąsa jak Zagłoba, a drugi, z większym brzuchem, jest zupełnie łysy, głowę ma okrągłą jak piłka, trzyma ręce w kieszeniach. Cała trójka w średnim wieku, wyglądają na wesołych.
– Hołk! – czarny facet unosi dłoń.
– Hołk! – łysy tak samo.
Co oni, Indianie?
Zbili mnie z tropu.
– Cicho, gamonie – kobieta gani z uśmiechem. – Witamy pana w naszej wiosce. Jestem Izabela Ryśkowska, to mój mąż Stefan Ryśkowski, nasz…
– Wódz! – wtrąca Stefan.
– Muktada Sadar! – dorzuca łysy facet.
– ...sołtys – poprawia pani Izabela. – A to nasz miejscowy…
– Szaman! – wtrąca łysy facet.
– Machawik! – odgryza się wódz. – Obesraniec – dodaje ciszej.
– ...miejscowy działacz społeczny, pan Edward Kołodziej – mówi kobieta. – Ciekawi byliśmy, kto taki się do nas sprowadził.
Myślę o tabliczce na ganku domu sołtysa. Patrzą na mnie i czekają.
– A tak, Szymon Górski – przedstawiam się. – Architekt, grafik i samotny wędrowiec.
– Dawaj pan, grabę trzeba przybić – mówi sołtys i podchodzi.
Przybijamy. Mam wrażenie, jakbym dłoń wsadził w imadło. Podchodzi szaman i z moją biedną, nieskażoną fizyczną pracą dłonią robi to samo.
– Bardzo mi miło – mówię prawie przez łzy.
– Ułełełe, ajajajajaj! – wybucha szaman i zaczyna podskakiwać.
Też podskoczyłem, tak mnie zaskoczył. Brzmi to jak indiański śpiew.
To wariaci – myślę i zaczynam się śmiać.
– Edek, zamknijże się – gani kobieta.
– Trzeba odczynić chałupę Fiorella – mówi szaman.
Pierwszy raz widzę, żeby ktoś w taki sposób rozluźnił atmosferę. Coś pięknego. Już kompletnie nic nie jest we mnie napięte.
– Teraz będzie ci się mieszkało dobrze, riebionek – dodaje pan Edek.
Riebionek?
– To się okaże – mówi wódz. – On często myli kroki. Raz tańczył na deszcz, a przyszła susza. Innym razem, żeby Krużykowej przeszło lumbago, a dostała półpaśca.
– Każdemu się zdarza pomylić – mówi szaman.
– Jak coś będzie nie tak, przyjdź zaraz. Ale wtedy już lepiej, żeby nie tańczył, bo jeszcze pogorszy sprawę.
– Niech pan się nie przejmuje tymi starymi zbukami, ze wszystkiego sobie robią żarty. Proszę, to dla pana, na przywitanie, nasze miejscowe specjały.
Sołtys stawia koszyk na werandzie.
– Dziękuję państwu, nie trzeba było, bardzo dziękuję.
– Tylko ostrożnie z wodą ognistą, żebyś nie oślepł, riebionek, dawkuj ostrożnie.
– Racja, zobacz jaki po niej Machawik durnowaty – mówi wódz.
– Ty, Muktada Sadar, durnowaty ty! - szaman macha na niego ręką, zaczyna zawodzić, podskakiwać i kręcić się w kółko. – Ajajajajaj, ojojojojoj! - Brzuch mu podskakuje jak piłka.
– Spokój! Durne chłopy – sołtysowa zaprowadza porządek. – No to na zdrowie panu, przy okazji proszę oddać koszyk.
– Tak, oczywiście. Naprawdę, nie trzeba było – powtarzam.
– Jakby pan czegoś potrzebował, pomocy na przykład, to proszę dawać znać. My tu dbamy o siebie nawzajem, jak kochająca rodzina – mówi pani Iza.
Uśmiecham się rzadko. Nie jestem do czegoś takiego przyzwyczajony i dziwnie to zabrzmiało.
– Tylko nie zabieraj się za nasze koszki, riebionek. Nie wiemy jeszcze, coś ty za jeden. Możesz na razie stare raszple adorować co najwyżej – mówi szaman.
– Jasne – odpowiadam, choć nie mam pojęcia, co to ‘koszki’, pewnie młode kobiety.
– Dziś wieczorem w chacie wodza odbędzie się twoja inicjacja. Będziesz miał prawa do koszki, chyba, że okażesz się bęcwał i łakcuber, wtedy ani babsztyli, ani nawet starych raszpli nie wolno będzie ci bałamucić – dodaje szaman.
Nie chcę żadnej inicjacji ani koszki.
– Coś się tak zaciął? Nie wykręcaj się, tylko przyjdź. Dowiesz się, w co żeś wdepnął – śmieje się wódz.
Chcę powiedzieć, że mam dużo pracy, ale pani Iza mnie ubiega.
– Proszę się nie bać i przyjść, nie będzie pan żałował.
– Postaram się.
Towarzystwo milknie. Szaman spogląda na wodza z ironią.
– Postara się – mówi. – Ty musisz być, riebionek, bez ciebie nie będzie imprezy, rozumiesz to?
Chyba nie mam wyjścia.
– Ok, no to będę na pewno. Coś mam zabrać, jakoś się przygotować?
– Zabierz tylko dupę w troki – mówi wódz.
Śmieją się ze mnie, machają na pożegnanie i odchodzą. Niezła heca, nie ma co.

***

Nie mogłem się już skupić na robocie po tej wizycie. Coś tu nie gra. Dziwne, że przyjęli mnie tak miło. Pofatygowali się spory kawałek. Niemożliwe, że tak po prostu z życzliwości przyszli mnie przywitać.
‘My tu dbamy o siebie jak kochająca rodzina.’ - ciągle słyszę słowa sołtysowej.
Dziwne to było. Mimo że było zabawnie, to niezłe świry.
Jak dbają? Tak po prostu, o obcych? O wszystkich w wiosce? Wszyscy są tacy?
Nie, coś tu nie gra. Ludzie się tak nie zachowują. W mieście to nie do pomyślenia. Nie śmiałbym pożyczyć od sąsiada z naprzeciwka szklanki cukru, a co dopiero zdobyć się na taki wysiłek, żeby przywitać nowo wprowadzonego i jeszcze tyle ofiarować.
Nie wiem, o co im chodzi, ale postarali się. Z koszyka wyciągnąłem swojskie kiełbasy i wędliny, prawdziwy chleb, smalec ze skwarkami, mleko, jajka i zakapslowaną flaszkę z wodą ognistą, czyli bimbrem. Spróbowałem chleba i wędlin. W życiu nie jadłem takich pyszności. Jestem pewien, że jeśli nie wypiję mleka, to się zsiądzie. Wieki nie piłem zsiadłego mleka. Bimbru na razie nie ruszam, boję się oślepnąć, jak powiedział szaman.
Dzwoniłem do kolegi, pochwalić się i zapytać, czy wie coś o takich wiejskich powitaniach nowych osadników, ale pierwsze słyszy. W sumie skąd ma wiedzieć, jest takim samym mieszczuchem jak ja. Powiedział, żebym lepiej uważał, bo to może być podstęp, mogą czegoś ode mnie chcieć. Nie ma nic za darmo. Może kiedyś się tak robiło, że witali ludzi i obdarowywali, może przed wojną, ale dzisiaj?
A może nie tylko wyniosłem się na wieś, ale jeszcze przeniosłem w czasie? To ci heca.

Nabrałem ochoty, żeby zwiedzić wieś, rozejrzę się. Oddam przy okazji koszyk. Jestem już pod domem wodza, pełen wątpliwości i obaw. Dwa psy zaczęły ujadać jeszcze zanim nacisnąłem dzwonek na płocie. Czekam. Nic nie wydaje się dziwne. Zwykłe, wiejskie obejście. Fajna jest duża wiata na podwórzu, a pod jej dachem gruby dębowy stół i ławy. Wyobrażam sobie, jaką ekstra można by tu zrobić biesiadę. Obok stoi bujana ławka z bali, a przed nią palenisko i trójnóg z rusztem.
– Kogo tam?!
Nikogo nie widzę i nie rozpoznaję głosu, jest damski i młody.
– Dzień dobry, Szymon Górski, sąsiad! – odpowiadam. – Do pani Izabeli albo pana Stefana.
– Prosi o audiencję u wodza? – pyta głos.
– Może być u żony wodza. Koszyk chcę oddać.
– A co w koszyku?
Kurczę, oczekiwali czegoś? Będę sobie robił żarty jak oni.
– Czyste, świeżutkie powietrze – odpowiadam.
– A ile masz pan tego powietrza?
– Pełen koszyk, aż się wylewa.
– To wchodź pan.
– A psy mnie nie zeżrą?
– A lubisz pan psy i inne zwierzaki?
– Lubię.
– To wchodź pan, nie będziesz im smakował.
Wchodzę na podwórko. Podbiegają do mnie dwa skundlone owczarki na krótkich łapach i obwąchują. Staram się nie okazać strachu, wydają się przyjazne.
Groźne tylko zza płotu.
– Benek, Reksio! – woła głos.
Zauważam pod wiatą na końcu ławki szczupłą kobietę, bardzo ładną. Zasłaniał ją wielki krzew, dlatego jej nie widziałem.
Koszka?
– Postaw pan ten koszyk z powietrzem tutaj – uśmiecha się.
Stawiam na ławce i nie wiem, co dalej.
– Chciałem podziękować za specjały. Nie ma pani Izy?
– Nie ma rodziców, przekażę, że pan był. Chyba, że pan poczeka, za chwilę powinni być. Napije się pan kawy?
– Nie chcę robić kłopotu.
– Żaden kłopot, miałam właśnie wstawić wodę. Niech pan siada, co pan tak stoi?
Dziewczyna przygląda mi się i wyraźnie drze ze mnie łacha. Siadam bez słowa. Dopiero wtedy wstaje i wchodzi do domu. Nie powiedziała jak ma na imię.
Jest wysoka i szczupła oprócz biustu, ma blond włosy upięte do góry, szare oczy i śniadą cerę. Nie mam ochoty na towarzystwo, szczególnie kobiet, nawet ładnych, ale ona mnie zaciekawiła. No i nie powinienem nastawiać się przeciw kobietom. Przez jedną wariatkę nie mogę tak myśleć o wszystkich. Szybka kawa w damskim towarzystwie dobrze mi zrobi.
– Jaką pan pije kawę? – słyszę za sobą głos.
– Czarną i dużo cukru.
Czekam dalej. Psy położyły się obok ławy. Promienie słońca poszarpane przez krzew zdobią blat. Lekki powiew chłodzi kark. Słyszę ten wiaterek, jak porusza liśćmi. Słychać nawet ruch ptasich skrzydeł i przelatujące owady. To podoba mi się tutaj najbardziej, cisza. Nie ma samochodów, kolejki podmiejskiej, nic nie zagłusza natury.
– Proszę, kawa dla pana.
Kobieta stawia przede mną kubek, a sama siada na swoim miejscu na końcu, po drugiej stronie stołu i przygląda się.
– Ma pani jakieś imię?
– Mam.
Znowu się ze mnie śmieje.
– Ładnie tak robić sobie jaja? - pytam.
– Na pewno śmiesznie. Nie ma w tym niczego nieładnego przecież. Jestem Emma.
– Bardzo mi miło.
– Podoba się panu u nas?
– Jak na razie podoba. Dzisiejsza wizyta pani rodziców i szamana była świetna.
– Dostałoby się panu, gdyby zobaczył, że pan ze mną tu siedzi.
– Szaman?
– Tak.
– Nie mam prawa do koszki?
– Hahaha, dokładnie.
– Mam wpaść do was dzisiaj wieczorem na inicjację. Wtedy będę miał już prawo?
– Tylko po pomyślnej inicjacji.
– To coś może pójść nie tak?
– Wszystko zależy od pana. Znalazł pan tu jakąś koszkę i dlatego tu zamieszkał?
Zawieszam się. Między nami, w powietrzu nad ławą coś się pojawia, jakieś napięcie. To pewnie przez tę rozmowę. Wcale tego nie chcę. Dość mam bab, po dziurki w nosie.
– Co pan tak zamilkł?
– Pani jest pierwszą koszką, jaką tu spotkałem. Nie licząc pani mamy.
– Mężatki to już nie koszki, szczególnie w tym wieku, to już stare babsztyle według szamana.
– Pani jest koszką?
– Do niedawna byłam bździągwą, teraz jestem koszką. Po trzydziestce będę płetwą, cokolwiek to znaczy, po czterdziestce babsztylem, a po pięćdziesiątce starą raszplą.
– Czemu tak?
– Niezbadane są myśli i terminy szamana.
– Powie mi pani, czego mam się spodziewać wieczorem?
– Jedzenia, picia i żartów z pana. Dość już tego panowania, proszę mi mówić po imieniu.
– Mnie również, Szymon – przypominam.
– No to co cię tu sprowadza?
Nie odpowiadam. Pod dom podjeżdża samochód.
– Rodzice – mówi Emma.
Nie wiem dlaczego, ale czuję się jak dzieciak, jakbym spotykał się z dziewczyną i wystraszył się jej starych, którzy właśnie wrócili do domu.
Rozbawia mnie to konkretnie.
– Czego się tak cieszysz? – pyta dziewczyna.
– Jak to czego? Znowu spotkam wodza i szamana.
Ze starego Opla wysiada wódz, szaman i żona wodza.
– Musi być z naciskiem na swojsko, stary Kniaziu – mówi szaman do wodza.
Zauważa mnie.
– Szto riebionek?!
Emma rechocze, wtedy orientują się, że z nią siedzę. Wchodzą na podwórko.
– To hucuł – mówi o mnie szaman. – Za córcię mi się zabierasz?
Zbaraniałem. To córka sołtysa, czy szamana w końcu? Emma widzi moją dezorientację.
– Pan Edziu tak o mnie mówi, że jestem jego córcia.
– Bo jesteś! – Łapie się za brzuch. – W tym brzuszku cię nosiłem, tymi cycuszkami karmiłem, z tego leciało mleczko, a z tego pepsi –prezentuje miseczkę B.
– A kogo pan teraz nosi w tym okrągłym brzuszku? – pyta Emma.
– Braciszka ci urodzę.
– Stary, durny machawik – śmieje się sołtysowa. – Wnosić mi te zakupy – popędza chłopów.
– Pomóc państwu? – pytam.
– Nie trzeba, tylko tyle mamy.
– No hucuł, słuszne pytanie zadałeś. Możesz za to jeszcze pięć minut z córcią zamienić. I pamiętaj o wieczorze. Natrzyj dupę cebulą.
Śmieją się i wchodzą do domu.
Patrzę na ‘córcię’ i powstrzymuję się od śmiechu.
– Co się śmiejesz, hucuł? – pyta.
– Wyobraziłem sobie, jak ssiesz te włochate cycuszki.
– Głupol. Widzisz, jak mnie chroni mój matko-ojciec?
– Wydaje się sympatyczny, twoi rodzice też.
– Pan Edzio ma bardzo dobre serce. Razem z moimi rodzicami zrobili wiele dobrego dla tej wsi. Zmienili wszystkich i wciąż dbają, żeby było lepiej.
– Jak zmienili?
Dziwnie to zabrzmiało.
– Trochę to trwało. Mój ojciec od lat jest sołtysem i długo próbował zmienić ludzi, ale samemu było ciężko. Kiedy pan Edek się tu wybudował, od razu się zaprzyjaźnili. Obaj mają takie same serca i natychmiast się rozpoznali.
Jak geje? – mam ochotę zapytać, ale chyba wyjdę na buraka.
– Co to znaczy, że chciał zmienić ludzi?
– Podejście ludzi do siebie nawzajem. Już trochę lat trwa przyjaźń taty i pana Edka. Pamiętam lato, ciepło jak teraz, siedzieli tutaj i pili wódkę, było wesoło, ale i konstruktywnie, bo chyba wtedy podjęli decyzję, że zajmą się zmienianiem tego małego kawałka świata. I naprawdę się za to wzięli, pełną parą.
– Ciekawa sprawa. – Biorę łyczka kawy, dobrze posłodziła. – Jak to robili?
– Dawali przykład, poświęcali czas, rozmawiali. Kilka razy chcieli się poddać. Ludzie nie lubią się zmieniać, niektórzy byli złośliwi, niektórzy kradli, a praktycznie wszyscy plotkowali i obrabiali sobie dupska, jak to na wsiach, jak wszędzie.
– I co, trzaskali niepokornych po pyskach?
– Absolutnie, to byłoby zaprzeczenie tego, co chcą osiągnąć. Opornym na wiedzę poświęcali najwięcej czasu i miłości. Mieli jeden cel, żeby wszyscy zrozumieli, jakie to przyniesie korzyści dla nich i ich dzieci, każdemu dookoła. Wiedzieli, że potrzeba na to czasu. Motywowali, żeby ludzie wciąż próbowali, nie zniechęcali się niepowodzeniami. Oj, pamiętam, że tylko tym żyli przez jakiś czas.