Proza

Konrad Gromek
Konrad Gromek
miasto: Warszawa rocznik: 1996-12-05

Konrad Gromek (05-12-1996) - eks-student polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Na codzień prowadzi na portalu Facebook stronę, gdzie udostępnia swoje teksty. Póki co bez sukcesów wydawniczych.


Bezbronny

Wreszcie obchód. Pamiętam, że lekarze zawsze się guzdrali. Nigdy nie przepadałem za szpitalem.
– Jak się pan dziś czuje? – spytał doktor.
– Niech pomyślę. Nie czuję – odpowiedział pacjent. I nie oszukiwał.
Heca była nielicha. Pacjent pamiętał tylko, jak jakaś ciężarówka na litewskich rejestracjach nagle wjechała na jego pas. Znaleźli tę ciężarówkę, znaleźli jej kierowcę. Pacjent miał przewagę w kwestii wiarygodności, bo Litwin wydmuchał ze trzy promile i krzyczał coś o goniących jego ciężarówkę kaczkach olbrzymach.
Heca była nielicha. Gadałem z lekarzem na osobności. Normalnie jak ktoś przestaje czuć cokolwiek od szyi w dół, to się załamuje, przynajmniej na początku. Normalnie, ale ten konkretny pacjent do normalnych nie należał.
Raz chciał zawołać pielęgniarkę. Mieliśmy takie przyciski alarmowe. Sam nie mógł, więc kazał mi wcisnąć; powiedział, że będzie zabawa. Wcisnąłem. Przybiegła pielęgniarka, cała spanikowana, cała biała i piękna jak zima na Podlasiu. Myślała, że coś się dzieje. Od tego mieliśmy alarmy, żeby wzywać, gdy potrzebna jest pomoc.
– Pan prosił... – zacząłem, ale kolega szybko mi przerwał.
– Prosił, srosił. Pani tak nie pędzi. Bieganie odbiera kobietom uroku.
Wkurwiła się na niego, ale on tylko puścił do niej oczko. Nie że ordynarnie. Delikatnie, tak jak mężczyzna puszcza oczko do kobiety, żeby nie dostać z liścia w twarz. Pielęgniarka podeszła.
– Pani zobaczy, jakie to zabawne. Kiedyś, w szkole jeszcze, czytałem treny Kochanowskiego. Teraz ten litewski ogrodnik nieopatrznie przeciął mój rdzeń kręgowy. Zna pani jakiegoś poetę?
– Czemu pan pyta?
– Proszę zobaczyć. Jestem chodzącym... znaczy leżącym tematem na kolejny epicki cykl trenów. Przyszedłby taki, ja bym mówił, a on by pisał. Wyszłoby lepiej niż 50 twarzy Greya. Sam bym napisał, jakbym umiał.
– Niech pan tak nie żartuje – obruszyła się pielęgniarka. – Przecież pan będzie żył.
– Racja. Nie mam jak się powiesić. Nie mam też za co opłacić kogoś, kto by mnie powiesił. A nawet jakbym miał, to wyobraża sobie pani, jak łatwo oszukać na kasę kogoś w moim stanie?
Pielęgniarka patrzyła na niego jak na oszołoma. Był nim, pewnie nadal jest. No, chyba że za pieniądze z odszkodowania kazał się zawieźć do Szwajcarii na eutanazję. Ale wiedział, kiedy rozluźnić atmosferę. Nie chcąc, żeby kobieta patrzyła na niego w ten sposób, po prostu uśmiechnął się. Normalnie złapałby ją za tyłek czy coś. Nie należał do wstydliwych ludzi. Ale po prostu uśmiechnął się do niej. A ona do niego.
– Pan wybaczy, ale obowiązki...
– Proszę przychodzić częściej. Opowie mi pani o studiach. Słyszałem, że studenci medycyny to ciekawi ludzie.
Już nie odpowiedziała. Po prostu wyszła, odwracając się jak najszybciej. Zapewne oblał ją rumieniec, uroczo kontrastujący z białym kitlem. Wyobrażałem sobie ten rumieniec i nie mogłem nadziwić się, że tak łatwo jest zawstydzić kobietę.
Leżałem z nim na jednej sali. Było całkiem zabawnie. Opowiadał mi dużo ciekawych historii. Na przykład o tym, jak po suto zakrapianej imprezie obudził się w Czechach, w jakiejś wiosce, przez którą przejeżdżał jeden autobus dziennie. Co śmieszniejsze, końcówkę nocy spędził w przydrożnym rowie, przytulony do piersi nieznanej mu pani. Na szczęście do przystanku łatwo było trafić, bo i wioska była mała, położona wzdłuż jednej ulicy. Jego koleżanka, jak już się porządnie ocknęła, chciała dzwonić po taksówkę. „Jesteśmy w Czechach” – próbował ją uświadomić, pukając się w głowę. „Nie znam takiej wsi. To gdzieś na wschodzie?” – spytała. Widocznie wielkość piersi nie idzie w parze z ilorazem inteligencji.
– Te młode czasy... – wzdychał. Potem próbował przywołać mnie wzrokiem. Ja tylko nie miałem nogi, więc łatwiej było mi podejść. Czasem rozbawiony samym wyobrażeniem sobie mającej zaraz nastąpić sytuacji krzyczał: „Chodź no tu! W podskokach!”. Ja wtedy zrywałem się i z pełną powagą przeskakiwałem od swojego łóżka do jego, po czym wlewałem mu przygotowaną wcześniej małpeczkę wiśniówki w małych dawkach do ust. Znaliśmy się parę dni, ale nasza współpraca układała się znakomicie, jeśli nie liczyć faktu, że za ten nasz układ ze dwa razy zebrałem straszny opierdol od lekarza. Ale on zawsze mnie bronił. W sumie dziwne byłoby, gdyby tego nie robił. Nieważne, było śmiesznie.
Dużo rozmawialiśmy. Kiedyś doszliśmy do wniosku, że lekarze są strasznie złośliwi, skoro w jednej sali trzymają dwóch nienormalnych facetów po poważnych wypadkach samochodowych, z których jeden lubi dużo pić, a drugi może się poruszać.
– Ej, a tobie sprawdzali krew po tym wypadku? – spytałem go kiedyś.
– No nie, i to jest najzabawniejsze w tym wszystkim – odpowiedział i wyjaśnił: – Coś tam chlapnąłem. On mi wjechał na pas, co jest faktem niezaprzeczalnym, ale i ja chlapnąłem. Takie uroki nałogu.
– A powiesz to kiedyś komuś?
– Może.
Wypytywałem, jak wyobraża sobie dalsze życie. Wtedy właśnie rzucił ten pomysł o wyjeździe do Szwajcarii. Ale jego strach przed śmiercią wygląda trochę inaczej niż mój. Mi po prostu byłoby szkoda życia, choćbym nawet miał pozostać przykuty do łóżka. On stwierdził, że chciałby napisać swoją biografię, tak jak wspominał pielęgniarce. Już nawet postanowił, że podyktuje mi ją, a ja będę jego rękami. Śmiałem się długo, on też. Bolała mnie przepona – jego może również by zabolała, ale nie miał czucia.
– Ej, stary. Pytam serio. Jak widzisz siebie w świecie? W tej sytuacji?
– Będzie tak jak wcześniej. Tylko że ktoś będzie musiał stanowić moje ciało. Bo wiesz... – i urwał, bo przyszła jego ulubiona pielęgniarka.
Noga mi się zagoiła. Spytałem go o jego plany jeszcze raz, gdy już wiedziałem, że wychodzę ze szpitala. Znaczy wyjeżdżam, bo córka kupiła mi wózek, żebym do czasu możności założenia protezy nie musiał skakać na jednej nodze. Uśmiechnął się tak, jak wcześniej do pielęgniarki. Miał w sobie jakąś moc, poczułem przechodzący mnie dreszcz. Nie dałem tego po sobie poznać. W końcu przez całe życie zgrywałem twardziela.
– Bo wiesz, kochany... Wcale nie potrzebuję czucia w ciele, żeby śmiać się ze świata.
Był oszołomem. Jak cholera. Mam nadzieję, że nadal nim jest. Czasem chadzam do księgarni (bo już mam sztuczną nogę, co prawda chodzę o kulach, ale to lepsze niż wózek) i sprawdzam, czy wydał wymarzoną książkę. W zasadzie gdyby nie czekanie na jego autobiografię, to pewnie sam bym ze sobą skończył. Boli jak cholera.
Czasem mam wyrzuty sumienia, że nie wziąłem na serio próśb o zastępowanie jego ciała. Ale zdaje mi się, że on tak sobie kpił w sprawie tej książki. Bo gdyby nie ironia, byłby całkiem bezbronny.