Proza

Powiesc
Powiesc


Nasi bogowie noszą ortalionowe kurtki i kolekcjonują porysowane płyty winylowe

    Dokładnie o północy w brzuchu potwora rodzi się nowy dzień. Na początku ma oczy zalepione błonami, jak mały kot, i dopiero po kilku godzinach jaśnieje i zaczyna poruszać się i wydawać dźwięki. Nowy dzień rodzi się bez przerwy, bo bez przerwy jest północ, gdzieś, a tutaj dzień rodzi się właśnie teraz. Tutaj dokładnie teraz w brzuchu potwora rodzi się nowy dzień, niemrawy i niemal cichy, przyczajony dzień miasta, betonowy i asfaltowy, sklepowy i biurowy, zimowy albo letni, zmieszany ze wszystkich dni i wszystkich nocy, ułożony ze wspomnień i snów, z tego, co widoczne, i tego, co zakopane. Ten dzień ma duszę cmentarzy i ciało zajezdni tramwajowych, jego palcami są wychudzone, zatrute spalinami drzewa, a jego brzuchem przejścia podziemne i tunele kolei. Ten dzień ma wiele imion i w tych imionach istnieje, nie istnieje poza imionami, bez nich jest tylko pustym brzuchem bestii.
    Jeśli jest północ, to dzień ma na imię Marek. Marek budzi się właśnie i zaczyna się drapać po głowie. Próbuje sobie przypomnieć, czy dziś jest sobota, bo w sobotę zawsze na ulicach jest dużo puszek po piwie i mógłby zaraz wstać i zacząć je zbierać, byłby pierwszy, mógłby dojść nawet do dwóch setek w dwie czy trzy godziny. Marek jest bezdomnym i przez całe lato śpi na kartonie w pobliżu wylotu wentylacji na tyłach biurowca. Budzi się instynktownie, nagle, jak zwierzę, które wykształciło w sobie nowy instynkt, instynkt miasta i cywilizacji. To już cztery lata, od czterech lat tak żyje, nauczył się na siebie patrzeć i przestał się wstydzić. Brud, porwane spodnie i swetry, wyciągnięte z kontenerów podkoszulki, niedojedzone hamburgery z mcdonalda, woda ze szlauchów na placach budowy – to wszystko on, chłopak z dużymi, pokrytymi zadrapaniami dłońmi, wciąż jeszcze przystojny, ale już bez kilku zębów, już bez szaleństwa w oczach, przykucnięty w tym przetrąconym życiu, pokonany, z coraz częściej dającym się we znaki przewodem pokarmowym.
    Tak, jest sobota, Marek wstaje i próbuje się wyprostować, odnaleźć się w ciemności rozświetlonej plamami światła, gorącej i lepkiej od potu wywiewanego z otwartych okien i nocnych autobusów. Nie jest to łatwe, ale zaczynanie dnia nigdy nie jest łatwe, trzeba się z powrotem wpasować w siebie, w swoje ciało, w swoją sytuację, w możliwości, które oferuje życie. A cóż ma ono dla niego? Przedzieranie się przez puste ulice, samotność, zazdrość, kurczącą się nadzieję, odległą jak sen, którego prawie nie pamięta się po przebudzeniu.
    Jeśli jest druga, to Marek zagląda właśnie do kosza na skraju parku, wyjmuje dwie butelki i osiem puszek, butelki wkłada do dziecięcego wózka, puszki zgniata i umieszcza w reklamówce z nadrukiem w języku angielskim, którego nikt nie potrafi mu przetłumaczyć. I nagle na ławce obok zauważa prawie nowe spodnie, elegancką, jeansową kurtkę i błękitną koszulkę z nadrukiem jakichś postaci z filmów rysunkowych, bokserki w kratkę i białe skarpetki. Zastanawia się tylko ułamek sekundy, potem zabiera ubrania i zwinnymi ruchami umieszcza je w wózku, a potem przykrywa swoim brudnym dobytkiem. Szybkim krokiem oddala się z miejsca, gdzie trafiła mu się ta niespodziewana zdobycz.
    Dopiero gdy jest dwie ulice dalej, pozwala sobie na myślenie, bo przecież nie jest głupi i ma opinię na temat wszystkiego, co mu się w życiu przydarzyło. Teraz musi przemyśleć kwestię znaleziska. Czy ktoś się upił i rozebrał w parku do naga? Dlaczego? Może, żeby zrobić komuś na złość? Może z powodu zakładu? A może ktoś kogoś zabił i on teraz ma w starym, pordzewiałym wózku dowody zbrodni? Pewnie nigdy się tego nie dowie, pewnie poczeka kilka dni i założy te ubrania, pewnie ich czystość będzie bardziej kusząca niż strach, że ktoś go o coś posądzi. Teraz czas sprzedać puszki i butelki, kupić śniadanie i piwo. Czas posiedzieć na trawie, pożyczyć od kogoś nożyczki i obciąć paznokcie.
    Marek zapada się w kolejne godziny, nawet nie zauważa, jak starzeje się i umiera. Ale umiera gdzie indziej, w innym dniu, w innych godzinach, w jakiejś zupełnie innej historii. A tymczasem jest już dziewiąta i dzień ma na imię Anna. Anna siedzi przy stole i patrzy na jego solidny, brązowy blat. Ile to już lat, ile pokoleń? Odkąd pamięta, jej rodzina mieszkała w tej kamienicy, a teraz wszystko się kończy. Anna widzi swoją twarz odbitą w filiżance kawy, jej powierzchnia lekko drży i ona trochę się boi widmowości swojego obrazu. Życie tak czy inaczej jest albo niestabilne, albo nudne, wie, bo ma za sobą wystarczająco dużo doświadczeń, żeby wyciągać takie wnioski. Teraz przypomina sobie dzieciństwo, dni wypełnione cichym śpiewem matki i pohukiwaniem ojca, który wracał zawsze późno i nie miał dla niej zbyt dużo czasu. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie, tak jak twierdzą psychologowie i mądrość ludowa?
    Anna podchodzi do lustra i poprawia włosy. W pustym wnętrzu wyczuwa nieznośny ciężar, czuje potrzebę wyjścia na zewnątrz, uwolnienia się od tych pomieszczeń, od wspomnień, które przytłaczają ją i sprawiają, że czasami budzi się w nocy i wydaje z siebie krótki, spłoszony krzyk.
    Tylu ludzi zazdrości jej i ona o tym wie, ale nie potrafi nic zrobić z tą zazdrością. Czy powinna być dumna z zamożnej, poważanej rodziny, nosić wysoko głowę i siadać w ten wyuczony, pełen godności sposób? Nigdy jej się to nie udawało, może po prostu chciała zrobić na złość swojej matce, a może jakieś mięśnie nie wykształciły się odpowiednio w jej organizmie. Uśmiecha się do tej myśli, bo nawet jeśli jest prawdziwa, to jednocześnie ma w sobie coś absurdalnego.
    Wczoraj odbył się pogrzeb, a dziś Anna ma dzień wolny, z którym nie bardzo wie, co ma zrobić. Nie ma w sobie rozpaczy, tylko dziwną rezygnację. Pójdzie do centrum i kupi kwiaty od przekupki w rozciągniętym swetrze i brudnych, czerwonych spodniach. Ona z pewnością zazdrości Annie i może nawet przeklina ją, gdy ta oddali się od straganu. Nigdy nie wolno nam zapominać, że jesteśmy zwierzętami, myśli Anna. Tylko właściwie dlaczego, co mamy z tej nauki?
Anna niesie w dłoni wiązankę róż, krople wody spadają na jej sukienkę i tworzą ciemne plamki, skazy, które niedługo znikną, bo na dworze jest naprawdę ciepło. Gdyby potrafiła cieszyć się takimi banalnymi rzeczami jak pogoda, to byłaby teraz zadowolona.
    Idzie przed siebie pogrążona w lekkim szaleństwie, w otumanieniu tragedią, która niedawno ją spotkała. Nawet nie do końca zdaje sobie sprawę, gdzie jest, prowadzi ją instynkt, nawyk spędzonych tu lat. Kilka pokoleń jej rodziny zostało już pochowanych w tym mieście, za kilka, może kilkanaście lat ona spocznie obok nich. Dlaczego właśnie teraz o tym pomyślała? No tak, to z pewnością wpływ wczorajszego pogrzebu: śmierć tęskni do śmierci. Do tej myśli również się uśmiecha. Już dawno przestała wierzyć w sprawiedliwość, w to, że cokolwiek jej się należy, i pewnie byłaby teraz smutna, ale w smutek również przestała wierzyć.
    Rozgląda się wokół siebie i widzi tych wszystkich ludzi: spieszących się, ubranych mniej lub bardziej modnie, bogatych, biednych, młodych, starych, właścicieli psów i kotów, wegetarian i miłośników amerykańskich burgerów. Wszyscy w jednym mieście, w jednym miejscu, na kilkudziesięciu metrach kwadratowych płytek chodnikowych, na betonowych schodach, na stopniach przejeżdżających tramwajów. Czy to powód do radości czy płaczu, a może jej uczucie powinno mieć postać złotego środka lub stoickiego dystansu? Wiele lat temu ciotka uczyła jej w weekendy filozofii. Wtedy, jako młoda dziewczyna w zwiewnej zielono-białej sukience, wierzyła, że uda jej się dotrzeć do jądra wiedzy, odkryć tajemnicę wszechświata. Teraz oczywiście wie, że musiała ponieść porażkę. Każdy przegrywa, na tym polega gra. Ale przecież nie rozpłacze się, nie pogrąży się w melancholii, jest na to za mądra, nawet jeśli mądrość coraz częściej kojarzy jej się z wyrachowaniem, z kuglarską sztuczką. Żal jest jednak jeszcze gorszy, jest jak pretensja krnąbrnego dziecka, jak hipotetyczne wyrzuty sumienia lwa, który pożera gazelę. Anna rozgląda się jeszcze raz. Młoda kobieta w dresach pochyliła się i krzyczy na swoje dziecko, które ma policzki usmarowane ciemną czekoladą. Dwudziestoparoletni chłopak w skórzanej kurtce gra na gitarze i strasznie fałszując, śpiewa jakieś rockowe piosenki. Trzech nastolatków przebiega przez przejście i wskakuje do autobusu, staruszka z białą reklamówką wygraża im laską. Ktoś, z tyłu trudno powiedzieć, jakiej płci, grzebie w śmietniku. Nagle przez ciało Anny przebiega ukłucie, czuje się, jakby uderzył w nią piorun.
    Dziewczyna chwieje się i prawie upada, w ostatniej chwili udaje jej się zrobić kilka małych kroczków i odzyskać równowagę. Widzi przed sobą krępego chłopaka w bluzie dresowej i jasnych, jeansowych spodniach. On śmieje się i wykonuje przepraszający gest: to ja cię potrąciłem, ale nic się nie stało. Anna zawsze w takich momentach płoszy się i ma ochotę uciec, on chętnie zaprosiłby ją na kawę, ale widzi jej przerażoną minę i pożądanie zmienia się w pogardę: takie paniusie jak ty powinno się wysmagać batem, to by was nauczyło trochę życia.
    Robert nigdy nie dowie się, kim jest naprawdę Anna. Anna nigdy nie dowie się, kim jest naprawdę Robert, a jest czternasta i dzień nosi teraz jego imię. On ogląda się za nią, gdyby mógł, klepnąłby ją po tyłku, poniżył, odbyłby z nią stosunek wbrew jej woli, wyobrażając sobie, że jej protesty to tylko zahamowania wynikające z wychowania, z tych wszystkich manier, które mają takie jak ona, które mają rodziny takich jak ona. Robert spluwa i idzie dalej, po chwili zapala papierosa, wyjmuje telefon, dzwoni, rozmawia głośno, często przeklinając, obficie gestykulując, czując się panem tego kawałka miasta, na którym właśnie stoi. Robert już dawno temu postanowił, że nigdy stąd nie wyjedzie, że nie wróci do starych, nie pozwoli, żeby to jego ojciec miał rację. Na razie jest murarzem, a potem się zobaczy, ma na wódkę, papierosy i niezłe ciuchy, a w miłość to już dawno temu przestał wierzyć.
    Potem Robert idzie do Pabla i rozmawiają o nowym zleceniu. Ty, kurwa, żeby nas tylko nie ochujał, słyszałem od Zbycha, że ten kolo to przewał, serio ci mówię, nie dać się ochujać, przede wszystkim nie dać się ochujać. Zasiadają do stołu, wyciągają z lodówki dwa browary, zaczynają tę swoją murarską ekonomię, te swoje wyliczenia, rachunki nadgodzin, niezapłaconych sobót, ukradzionych wiertarek, niezgodnych z przepisami rusztowań, wykonawców, podwykonawców i zwykłych cwaniaków, którzy w ciężarówkach i półciężarówkach przewożą oprócz cementu również pisemka pornograficzne, szmatławe gazety, brudne noże, którymi rozsmarowują pasztet na najtańszych bułkach, poplamione zdjęcia żon, byłych dziewczyn, przypadkowych koleżanek, z którymi nawet nie zdążyli się zapoznać, a także chińskie wiatraczki, sfałszowane faktury i papierki po zjedzonych dawno temu karmelkach. Tyle jest definicji domu, niektórzy mają go w sercu, inni w kabinach rzężących aut lub w wynajętych pokojach wyposażonych w stare wersalki, brudne koce i zasłonki przypominające dawne wyroby PKP.
    Ktoś powiedział, że ludzie słabi powstają z uszkodzonego nasienia lub w następstwie suchych wiatrów i nie bardzo wiadomo, co miał na myśli. Robert pręży się w sobie i napina, bo inaczej by zginął. Każdy dzień to walka, przyszłość jest niestabilna i rysuje się gdzieś daleko, na końcu krętej drogi, której jeszcze nikomu nie udało się pokonać. Nie możesz się bać, bo cię zajebią, rozumiesz? – powiedział kiedyś Pablo. Szli wtedy ulicą w kombinezonach upapranych cementem i farbą, wracali z pracy, było wczesne popołudnie, w ogródkach knajpianych ludzie zamawiali piwo, na ulicę wysączał się dźwięczny dywan splątanych rozmów, śmiechu, delikatnych, publicznych kłótni, negocjacji. Oni tam po drugiej stronie ażurowego płotka, w letnich sukienkach, szortach, w letnich sandałach, z wypielęgnowanymi dłońmi i włosami ułożonymi w modne fryzury, z ciałami o zapachu perfum, ze stopami o zapachu antyperspirantu do stóp, z ustami pachnącymi miętą i aloesem, oni tam, po drugiej stronie, przede wszystkim po drugiej stronie, przede wszystkim to. To jest walka, a słabi giną, tylko kto tu jest słaby, no kto, zastanów się.
    Robert się zastanawiał. Myślał jednocześnie o kolacji (był głodny), możliwości wieczornego seksu (był piątek, w planach miał dyskotekę) i materializmie dialektycznym (to znaczy myślał o swojej zazdrości wobec tych ludzi, zazdrości pomieszanej ze wstydem, wściekłością i zadowoleniem z własnych, silnych pięści). Ktoś przy stoliku powiedział: no więc oni polują na słonie. Kiedy upolujesz małego słonia, przywiązujesz go linką do drzewa. Linka musi być na tyle mocna, żeby słonik nie dał rady jej zerwać. Ale potem on dorasta i jest naprawdę silny i bez problemu mógłby wyrwać się na wolność. Ale minęło w międzyczasie kilka lat i on już nie próbuje zerwać linki, przyzwyczaił się do myśli, że nie da rady jej przerwać. Rozumiesz? Ktoś powiedział to przy stoliku, pewnie jakiś podekscytowany student pierwszego roku, któremu wydawało się, że odkrył właśnie prawo rządzące wszechświatem. Robert nie usłyszał go, przeszedł szybko obok w poplamionym kombinezonie, spocony, brudny, w robotniczych butach zdecydowanie za gorących na tę pogodę.
    Wieczorem Robert tańczył, nad jego głową wirowała srebrna kula, pojedyncze dźwięki jak tkanki organizmu o nazwie piosenka docierały do jego uszu, a potem do mózgu, mechanika przekładała się na emocje, kręgosłup był jak zwierzę zamknięte w ciele, zwierzę giętkie i płoche, zwierzę radosne i mięsiste. Robert tańczył, a obok tańczyła Kamila, uśmiechała się do niego, rękami wykonywała w powietrzu koła, naśladowała spadającą w lekkim wietrze wstążkę (nauczyła się tego z internetu). Potem całowali się, jakiś czas potem wyszli razem w rozświetlony latarniami mrok wielkiego miasta, mrok przezroczysty i wyblakły, mrok martwy i skulony ze strachu. Szli, patrzyli się na siebie, wiedzieli, co się stanie, ale jeszcze tego nie powiedzieli, drżeli odrobinę, ocierali dłonie o uda, ale już wiedzieli, wiedzieli, tak.
    Ale może wcale tak nie było. Może było całkiem inaczej. Może nad głowami tańczących wcale nie wirowała dyskotekowa kula, może cały sufit był płonącym ogniem, może Robert tańczył i tańczył i wirował coraz szybciej i nagle ktoś podszedł do niego i powiedział mu: słonie rodzą się z uszkodzonego nasienia lub w następstwie suchych wiatrów. Słonie to dzieci kobiet, które zgrzeszyły. Wierzysz mi, Rob? Powiedz, że mi wierzysz, musisz mi wierzyć. Niektórzy rodzą się słabsi, upijają się i chodzą na czworaka we własnych wymiocinach. Niektórzy nie mają po prostu w sobie tego czegoś, nie potrafią zamawiać wina w drogich restauracjach i dlatego muszą zajmować się malowaniem i szpachlowaniem. Z uszkodzonego nasienia powstają słonie i ty również z niego powstałeś, Rob, powiedział ktoś, a może były to słowa piosenki, rytmicznego przeboju, który powtarzał się raz za razem, aż do rana, aż do następnego dnia. Robert tańczył i tańczył, wirował i wirował, machał rękami, a w powietrzu tworzyły się kształty makaronu wstążki, wszystko wydawało się jednym wielkim opakowaniem makaronu, paczką kolorowych klusek, która nagle pękła i przed oczami Roberta rozlało się światło, stężałe i zimne. Brałem narkotyki, przypomniał sobie, ale nie wiedział kiedy, nie wiedział jakie, więc poszedł do domu. A tamten człowiek wciąż mówił. I powiedział: wziąłeś narkotyk swojego życia, podano ci go podczas narodzin.
    A może wcale tak nie było. Może to tylko sen Roberta, który siedzi teraz na wersalce u Pabla i sączy trzecie piwko, dobre piwko, a papieroski też dobre i dobre słońce świeci i na chwilę wszystko zaczyna mieć sens, ale tylko na chwilę, bo Robert nagle mówi: kurwa, stary, właśnie sobie przypomniałem, przypomniałem sobie właśnie, że mi się coś dziś śniło. Wyobraź sobie, Pablo, jaki, kurwa, dziwny sen. Śniło mi się, że poszedłem do parku, a była wtedy noc, księżyc świecił i gwiazdy spadały jak ruskie kurwy, no więc poszedłem tam i rozebrałem się do naga i zostawiłem wszystkie ubrania na ławce. I byłem nagi. I potem szedłem przez miasto, a samochody oświetlały mi drogę, ale nikogo w nich nie było, rozumiesz, nikogo, nie było kierowców, ani pasażerów. I szedłem tak i było mi tak lekko, tak, kurwa, lekko, jak nie było mi od lat.
    I Robert podchodzi do okna i otwiera je. I czuje na twarzy lekki wiatr. I obaj nie mówią przez chwilę nic, bo nagle poczuli się dziwnie, nagle stali się sobie obcy, nagle stali się obcy jak dwaj mieszkańcy tego miasta, którzy przypadkiem znaleźli się w jednym pokoju, przypadkiem zostali sobie przedstawieni, a potem jakoś się tak potoczyło, zakręciło, a teraz może powinno się właśnie odkręcić. Ale nic się nie odkręca, bo dzień już nie ma na imię Robert, dzień ma na imię całkiem inaczej.
    Całkiem niedaleko jest całkiem inne okno. Cień kładzie się na jego szybie i uwypukla rysy twarzy kobiety, która oparła dłonie o parapet. Jeżeli jest dwudziesta pierwsza, to dzień ma na imię Lidia i pobrzękuje w jej głowie jak garstka monet upuszczona na kocie łby. Lidia zagryza wąskie usta i mocniej chwyta parapet palcami, chciałaby się od niego odbić i pofrunąć przed siebie, zawładnąć choć na chwilę powietrzem, ale to niemożliwe, w jej przypadku to niemożliwe, podobnie jak tyle innych rzeczy.
    Pani kości są kruche, powiedział pewnego dnia lekarz, a potem życie stało się tym staniem w oknie, tym patrzeniem, tym wsłuchiwaniem się w pobrzękiwanie czasu gdzieś pod czaszką, tym swędzeniem w okolicach dłoni i stóp, które chciałyby koniecznie tup, tup wyjść z mieszkania i podreptać schodami na podwórko ze zdezelowanym placem zabaw i trzepakiem. Ileż się wydarzyło na tym podwórku, gdy Lidka była dzieckiem! Toż to były całe światy, całe odrębne życia trwające kilka godzin, dni lub tygodni, wypełnione spełnionymi i niespełnionymi miłościami, przyjaźniami na śmierć i życie i nieodzywaniem się od siebie, które miało trwać aż po grób, a kończyło się przeważnie przed kolacją. Wtedy Lidka biegała, jak wszystkie dzieciaki, potem coś trzasnęło i silnik zamarł, Lidia zjechała do garażu i została w nim już na zawsze.
    Więc miasto jest tam, a ona tutaj, w nim, ale jakby z boku, żyje, wyglądając na podwórko, zlizując jego życie, przetwarzając je raz za razem w głowie, dopowiadając sobie to, czego nie może wchłonąć wzrokiem. Wczoraj na przykład zobaczyła chłopaka, który kielnią kładł na murze ciemnoszarą warstwę błotnistego tynku. Poruszał tą swoją dużą dłonią, gładził, wygładzał, doprowadzał do perfekcji i po chwili nie widać już żadnych nierówności, tylko idealnie gładką ścianę. I nagle wydało jej się, że szczęście wygląda właśnie tak, że jest tym szczupłym blondynem z zadziorną twarzą, który ukrywa to, co niewygodne, który oszukuje siebie i innych. Patrzyła na niego z takim zachwytem, aż sama nie mogła siebie zrozumieć, ale on miał w sobie jakąś lekkość, jakąś szczerość w ruchach, tę bezpretensjonalność, która często cechuje robotników i straganiarki sprzedające kwiaty.
    Być może zresztą wcale to nie jest prawdą, cóż ona, Lidia, może wiedzieć o świecie, ona jest tylko księżniczką zamkniętą w wieży, po którą nigdy nie przyjdzie żaden książę, żaden chłopak z kielnią w ubrudzonym kombinezonie, z dużymi, opalonymi dłońmi, z przedramionami silnymi i sprawnymi jak pneumatyczne podnośniki dźwigu. Więc wczoraj cały dzień stała w oknie i patrzyła na niego i nie miała białej chusteczki, żeby ją rzucić na ziemię, żeby dać mu znać, ale on i tak ją zauważył i z pewnością jej zazdrościł, bo przecież on musiał przez cały dzień rozrabiać cement i pokrywać nim mur, a ona sobie po prostu stała, patrzyła na niego, taka swobodna i niezależna, z pewnością bogata i pewnie ręką przez całe życie nie ruszyła.
    Równo o siedemnastej on zabrał swój plecak i poszedł do domu. Ona została w oknie. Oto bieda, oto bogactwo. Oto nieskończone oblicza dnia, który narodził się w brzuchu potwora, który odradza się bez przerwy i bez przerwy umiera. Lidia stała w oknie do wieczora, patrzyła jak zmienia się kolor nieba, jak światło jest powoli pożerane przez ciemność, hałas przez ciszę, obecność przechodniów przez pustkę, przez nagie powłoki betonu, płytek chodnikowych, pojedynczych kępek trawy i mleczów.
    Później powoli zwolniła uścisk, puściła parapet i chwiejnym krokiem udała się do salonu. Znała doskonale każdy zakątek tego mieszkania, zrosła się z nim jak z dodatkowym fragmentem swojego ciała, czasami dotykała palcami ścian i miała wrażenie, że przesyłają jej jakąś wiadomość, że lekko drżą, jak kot, którego głaszcze się pod sierść. Świat jest takim, jakim go widzisz, bez przerwy powtarza znany, starożytny tekst. Świat jest takim, jakim go widzisz, spłoszonymi ustami mówi Lidia i włącza telewizor.
    Wcześniej siada w zrobionym za zamówienie fotelu, który idealnie dopasowuje się do jej ciała i sprawia, że choroba jest mniej dokuczliwa. Wszyscy rozpadniemy się na części, zostaną po nas tylko fotele, telewizory, ściany, których nikt oprócz nas nie będzie w stanie zrozumieć. Lidia wynalazła swój własny narkotyk i teraz się nim rozkoszuje, przyjmuje go w dowolnych dawkach, tak często, jak ma na to ochotę. Świat jest takim, jakim go widzisz, wysuń język i smakuj powietrze, znajdziesz w nim ślady przeszłości, oddechy wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli na ziemi.
    Potem Lidia bierze pilot i zaczyna przełączać kanały. Na pierwszym ekran jest idealnie biały, z głośników sączy się szklana cisza. Lidia uśmiecha się i wypełnia tę matrycę wszystkim, na co ma ochotę. Kanał pierwszy służy przecież nieograniczonej zabawie. Świat jest takim, jakim go widzisz. Lidia widzi chłopaka z kielnią, on uśmiecha się do niej i podchodzi pod jej okno. Dlaczego nie mielibyśmy żyć kłamstwem, pyta. Moje życie bez ciebie było nieskończenie puste, wolę wyobraźnię niż życie murarza, zabierz mnie do swojej fikcji.
    Lidia przełącza kanał. Wie, że może powrócić do tamtej historii, że ona już zawsze będzie należała do niej. Ale ma ochotę na więcej, nie musi być sobą, może być kimkolwiek. Na drugim kanale czeka na nią powtarzający się rytmicznie zgrzyt. Przez jej ciało przebiega dreszcz, tak wygląda prawdziwy, zwierzęcy, obnażony strach. Lidia wie, że nie powinna unikać tego kanału, nawet jeśli jest nieprzyjemny. Świat jest takim, jakim go widzisz. A przecież ona tak często czuje się źle, tak często jest przerażona samym przebudzeniem, tak często widzi przed sobą tylko niekończącą się, pozwijaną wstążkę smutku. Oto kawałek ciebie, oto transmisja prosto z twojego mózgu, świat jest takim, jakim go widzisz, być może o tym wiesz, ale nie znaczy to wcale, że nad nim panujesz, nie potrafiłaś się tego nauczyć, a może nie chciałaś, może jesteś jedną z tych chorych, które odczuwają sadomasochistyczną radość ze swojego kalectwa, może nawet sama je na siebie sprowadziłaś, może po prostu go pragnęłaś z jakiegoś powodu. Tak, być może, a być może tylko tak widzisz świat, któż jest w stanie wiedzieć to na pewno?
    Lidia naciska guzik pilota i zmieniają się kanały, niektóre są nieme, inne hałaśliwe, na niektórych widać fotografie zatrzymane na zawsze w bezruchu, na innych historie mają szalone tempo i pełne są nieoczekiwanych zwrotów akcji. Lidia wie, że są ludzie, którzy potrafią opuścić swoje ciało i wędrować nad światem jako istoty niematerialne, jako duchy, dusze lub emanacje. Świat jest takim, jakim go widzisz. Więc ona to potrafi. Oto jej narkotyk.
    Lidia żyje w swoim własnym mieście, w swoim własnym telewizorze, weszła do niego pewnego dnia, a potem zapomniała drogi z powrotem. Każdy z nas w taki sposób wchodzi w swoje życie, błąka się w nim, ale nie potrafi znaleźć wyjścia. Trzeba znać hasło, ale trudno powiedzieć, jak się je zdobywa.
    Tymczasem zrobiła się prawie północ i dzień, który jest teraz nocą, ma imię tych wszystkich mieszkańców, którzy są teraz w nim, którzy do niego wracają lub go opuszczają. Oni wszyscy są przywiązani do niego na niewidzialnych smyczach, są kubeczkami smakowymi na jego podniebieniu.
     A może są po prostu artystami jego przedstawienia. Jeden z nich ma na imię Kamil i nieruchomo siedzi na taborecie w słabo oświetlonej kuchni. Nie porusza się, patrzy na ścianę, na której wiszą garnki i patelnie. Co można na jego temat powiedzieć? Symbolizuje namysł i refleksję, a może pustkę i myśli samobójcze? Inni mają na imię Jagoda i Michał – siedzą w kinie i trzymają się za ręce. Ona myśli o lakierze do paznokci, który poleciła jej matka, on o suchości, którą ostatnio czuje w ustach, o zadrapaniu na plecach, które chce przed nią ukryć. Czarna misa mroku miesza się z falą światła z projektora, kolory ekranu emitują dziwny lęk, zazdrość o nieistnienie postaci filmowych.
    Jeszcze inni, o nieznanych imionach, wysiadają z pociągu, który przywiózł ich z jakiejś podbydgoskiej mieściny, i wdychają gorące, niemal duszne powietrze. Jest noc, ale upał nie przestaje dawać o sobie znać. Oni jednak się nie przejmują, mają w głowach rytm i zrobią wszystko, żeby go utrzymać, żeby nie dać się wytrącić z równowagi. Wyciągają z plecaków piwa i otwierają puszki smukłymi palcami, zapalają papierosy, ładują lufki. Drzewa ostrzegają ich szumem liści, autobusy przekazują im wiadomości suchym trzaskiem harmonijkowych drzwi, ale oni nie słuchają, nakładają słuchawki, włączają rytmiczną muzyką, śmieją się, machają rękami, podrygują.
    Najpierw trochę się wstawią, a potem pójdą do klubu, z zamkniętymi oczami będą kołysać się na parkiecie, odwiedzać przestrzenie wypełnione gwiazdami i kosmicznym pyłem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to stracą poczucie czasu, na kilka godzin wypadną z jego trajektorii. Patrząc na nich, można by dojść do wniosku, że niczego nie brakuje im do szczęścia, ale oni również są tylko aktorami, ich narkotyki to również tylko rekwizyty, ćwiczenia pomagające wejść w rolę. Świat jest takim, jakim go widzisz. Czy ktoś już ich o tym poinformował?
    Na razie dzielą się lufką, przybijają sobie piątkę, wyginają się do rytmu, który coraz mocniej i mocniej w nich gra, poprawiają kurtki, spodnie, sikają w pobliskich krzakach, wyrzucają puszki do śmietnika, ruszają przed siebie, wpatrując się z dziwną rozkoszą w latarnie i jaskrawo oświetlone okna wystawowe.
    Nagle jeden z nich, wyjątkowo chudy, ale całkiem przystojny, postanawia się przebiec, namawia pozostałych, ale im się nie chce, oni wolą iść spokojnie i kontemplować myśli, nie łączące się w zdania fragmenty, które natrętnie pojawiają się w ich głowach. Więc on biegnie sam, buty szurają o chodnik, powietrze zamienia się w leciutki płyn, lżejszy od gazu, spływający po jego czole i policzkach w dół, pod kurtkę i koszulę, a potem łaskoczący go w brzuch i żebra. Jest kilka sekund przed północą i dzień ma teraz właśnie jego imię. On się zatrzymuje i krzyczy w ich kierunku: nasi bogowie noszą kurtki ortalionowe i kolekcjonują porysowane płyty winylowe.
    A twoi?