Proza

Bruno Kadyna
Bruno Kadyna
miasto: Gdynia

Bruno Kadyna, 39 lat, od urodzenia gdynianin i łobuz. Nie słuchałem rodziców, liczyły się tylko wygłupy i zabawa. Potem dużo się biłem, a jeszcze więcej, kiedy zacząłem uprawiać kulturystykę i boks. Na siłowni w latach 90-tych (dawno już takich nie ma), poznałem ciekawych ludzi i w konsekwencji tych znajomości, mało brakowało, a skończyłbym w piachu albo w więzieniu. Pociągała mnie gangsterka i adrenalina, przez sześć lat stałem na bramce w klubie nocnym, gdzie panie za pieniądze bawiły się z panami. Potem byłem marynarzem. Przez wiele lat paliłem zielsko kilogramami i gdyby nie ciągły trening umysłu, zdurniałbym pewnie do reszty. Złamałem wiele kobiecych serc i męskich ambicji. Ale i tak byłem przesympatyczny i słodki.
Teraz jestem mężem, ojcem i handlowcem. Lubię robić sobie jaja na każdym kroku i kocham wszystkich, bo wiem, jaki okrutny jest świat. Zebrałem kupę świetnych recenzji swoich powieści.
Niepublikowane opowiadanie dla dorosłych, pt. ?Kiedy inni śpią?, miało ukazać się w Playboyu. Niestety zwinęli żagle.


Reset część II

Część III
Ciekawe, czy zaraz wszystko się rozjedzie i znajdę się w łodzi na morzu. Albo moja przyszła teściowa poda do stołu, gdzie siedzą już zwierzaki z polanki ubrane w garnitury, a ja się spóźniłem i jestem na golasa, rzecz jasna.
Zarośla utrudniają przedzieranie. Wszystko jest inaczej. Ptasie wrzaski są głośniejsze niż na jawie. Pełno dookoła życia. Nie ma ścieżki, którą szedłem. I sen jest spójny, nic się nie rozjeżdża. Zaczynam się bać, jakbym rzeczywiście się zgubił.
– W mordę. Mega rzeczywisty sen.
Mam nadzieję, że idę w stronę osiedla na południe, chyba. Nic nie wygląda jak wcześniej. Paprocie, krzaki i zagajniki przeszkadzają jakby specjalnie. Pełno wszędzie powalonych drzew i wiatrołomów. Wyrżnąłem się dwa razy i podrapałem trochę, a uświniony już jestem jak menel. Muszę uważać, żeby nie złamać giry. Wydaje mi się, że idę bardzo długo. Pewnie dlatego, że nie jest łatwo. Niektóre zwierzęta podchodzą za blisko. W rzeczywistości by tak nie było. Ale to i tak niewielki odchył jak na sen. Pogwizduję dla kurażu, bo sraczka w majtach coraz większa.
Dobrze myślałem, że osiedla nie ma. Pewnie nic nie ma. Widać śnię o odległej przeszłości. Może cała Polska to las? Pewnie nie ma jeszcze Polski. Zero ludzi albo bardzo mało. Tylko Malbork, Frombork, Gniezno, jakieś grody otoczone fosą, coś takiego. Gówniany byłem z historii. Kretyńskie myśli. Wszystko przez to, że to takie prawdziwe. Słyszę najdrobniejszy dźwięk, nawet ziewanie komara. I powietrze smakuje świetnie, świeżo jak nigdy. Mózg jest niesamowity. Stworzył każdy szczegół.
Rozglądam się, sam nie wiem za czym. Mam dość. Chcę się obudzić i wrócić do Basi, ale szczypanie tu i ówdzie i trzepanie w pysk nic nie daje. Łażenie nie ma sensu. Siadam na powalonym drzewie.
– I co teraz?
Do zachodu słońca jeszcze trochę, ale w gęstym lesie mrok zapada szybciej i ciągnie od niego chłód. Koszulka i krótkie spodenki marnie grzeją.
– A co, jeśli przeniosłem się w czasie?
Śmieszne, ale pomysł zostaje w głowie. Wszystko przez realność tego snu.
– Ale muszę mocno spać.
Jeśli przeniosłem się w czasie, hipotetycznie oczywiście, bo wiadomo, że to bzdury, to doszło do tego na polanie. Wracam tam. Po co tu siedzieć. Osiedle nie istnieje, a las pewnie ciągnie się aż do Adriatyku i Morza Śródziemnego. Tylko jak teraz znaleźć polanę? Jest coraz ciemniej i straszniej, nic nie widzę. Próbuję iść tak samo. I lipa.
– Gdzie ja w ogóle jestem?
Czuję mrowienie w dupie, jak wtedy, kiedy zgubiłem się mamie. Zapomniane uczucie, które żywo wraca.
– To ciekawe.
Widać jest w nas pełna gama emocji. Niektóre nigdy nie wychodzą na wierzch, ale są w środku, uśpione na specjalne okazje.
W tym lesie nie da się nie zgubić! Księżyc słabo świeci, chmur jest za dużo. Słychać coraz więcej, a widać coraz mniej. Czuję podmuch skrzydeł jakiegoś wielkiego ptaka, przelatuje tuż nad głową.
– O żeż w ryj. – Kucam.
Ostatni koszmar śnił mi się w dzieciństwie. I chyba nigdy tak realny. To pewnie od tych problemów ze snem i zdrowiem. Coś na przemian pohukuje, popiskuje, szeleści i łamie gałęzie.
– Zaraz narobię w gacie.
Kawałek dalej dociera do mnie, że to nic nie da. Równie dobrze mogę kręcić się w kółko. Lepiej znaleźć schronienie.
– Łatwo powiedzieć – szepczę.
Myślę, żeby zagrzebać się w liściach i liczyć, że nic mnie nie zeżre. Dziwne, że do tej pory jestem cały. Co to za durny sen? Wpadam na inny pomysł.
– Wlezę na drzewo.
Na drzewie bezpieczniej, choć w liściach pewnie trochę cieplej.
– To sen przecież.
Wybieram liście.
– Co to?
Wielki kształt przede mną. Serce wpada w panikę, zaraz rozerwie mi klatę albo ucieknie dupą. To coś szeleści, zbliża się, a ja nie mogę się ruszyć ze strachu. Chcę się obudzić, teraz! To idealny moment. Już się, kurde, wyspałem!
Kiedy kształt jest jakieś dwa metry ode mnie, rozpoznaję tego wielkiego żubra. Teraz zaatakuje? Tak się boję, że trzęsę się jak pinczer na mrozie. Zbliża gigantyczny łeb, parska i trąca mnie lekko.
– Czego?
Znów trąca. Chyba chce, żebym za nim poszedł. Idę, co mi szkodzi. Ależ śmierdzi.
***
Rozpoznaję polankę dopiero, kiedy na niej jesteśmy. Sam bym tu nie trafił.
– Co teraz?
Żubr mruczy, pochyla łeb i skubie trawę. Rozglądam się chwilę i siadam. Co innego robić?
– Dzięki – mówię i się śmieję. Takie to idiotyczne.
Tutaj się zaczęło. Położę się, zasnę i może obudzę z tego porąbanego snu.
***
Trzęsę się z zimna. Spałem jak zabity. Później pewnie rozwali mnie przeziębienie wszech czasów. Zaczyna świtać. Prażubra nie ma. Po puszczy ani śladu. W porównaniu z nią las wygląda jak park albo jak drzewa między grobami na cmentarzu. Aż smutno jakoś.
– W mordę, całą noc tu byłem.
Myślę o mojej świntuszce. Ależ się musi martwić.
– Powrót do przyszłości.
Zrywam się i pędzę w stronę ścieżki. Jest! Po kilkunastu minutach między drzewami, w brzasku, wyłania się osiedle, niczym zaginione miasto Majów. Co za ulga.
***
Basia wrzeszczy, kiedy słyszy mnie przez domofon. Dobrze, że jest w domu, bo nie wziąłem kluczy, wyszedłem przecież na chwilę. Jestem brudny tak samo jak we śnie. Mam też te same zadrapania. Lunatykowałem? Nie wiem, jak to wytłumaczyć i nie mam teraz na to siły. Mózg potrafi płatać figle i tyle.
– Sławek!
Wskakuje na mnie. Przywiera tak, że dynamitem bym nie oderwał.
– Dusisz mnie, babo!
Zeskakuje i wyprowadza cios w bęben.
– Opf! – zginam się w pół.
Od razu dostaję kopa w zadziec, prostuję się.
– Co ty!?
– Gdzie byłeś?! Jak ty wyglądasz?!
– W lesie przecież.
Łapię tę małą pchłę i zanoszę do sypialni. Rzucam na łóżko, ale natychmiast się podrywa. Nie odczytuje mojej tęsknoty jak trzeba. Pracuje w trybie wojowniczym, nie romantycznym.
– Co się z tobą działo!?
– Zabłądziłem w lesie.
Próbuję się zbliżyć. Odskakuje.
– O nie, nie, bratku! Gadaj, co się z tobą działo. Niebo i ziemię poruszyłam! Byłam na policji!
– Na policji? Po co?
– Gadaj!
Szykuje się, żeby znowu mi przylać.
– Zaraz wszystko wyjaśnię. – Unoszę łapska, poddaję się.
– I wio do łazienki, śmierdzielu!
– Najpierw zjem, bo zdechnę.
***
Myję się i opowiadam, że chciałem tylko poleżeć, ale zasnąłem głęboko. Basia siedzi na sedesie i obdzwania wszystkich, daje znać, że się znalazłem.
Wycieram się i próbuję zwrócić jej uwagę. Prężę się, wyginam, a odwracając się, prawie pacam ją w głowę swoją najważniejszą kończyną. Ale Mała jest za bardzo przejęta, żeby to odczytać jak trzeba.
– Głupi jesteś. – Strzela mnie w poślad.
– Csss! – Zapiekło.
– Szukaliśmy cię, niektórzy wzięli psy – wyrzuca z pretensją.
Policja olała sprawę, bo od zniknięcia nie minęły dwadzieścia cztery godziny. Wyobrażam sobie tropiącego ratlera Hanki i yorka Kuby. Śmieję się i dostaję w łeb, bo Małej nie jest do śmiechu.
– Widocznie nie trafiliście na polankę.
– Trafiliśmy na całe mnóstwo polan i polanek. A ilu spotkaliśmy dziwnych ludzi. Przytulali się do drzew, leżeli na liściach.
– Świrów nie brakuje.
– Obeszliśmy tylko połowę. Kuba tak zaplanował poszukiwania, żebyśmy niczego nie pominęli.
– To w końcu surwiwalowiec. – Czuję zazdrość.
– Szukaliśmy do późnej nocy. Z samego rana mieliśmy szukać dalej. Wysłał mi mapę, co już sprawdziliśmy.
Basia odpala komputer, a mnie znów kręci się w głowie. Awersja do elektroniki nie minęła. Fajnie, że w lesie czułem się wybornie. I przynajmniej pospałem.
– Stanę z tyłu – mówię.
Oglądamy mapę. Na przeszukanym terenie nie widać polany. Zdjęcia satelitarne też jej nie zdradzają, widocznie jest za mała. Ale wiem, gdzie się znajduje, mniej więcej. Na pewno tam, gdzie szukali.
– Powinniście bez problemu mnie znaleźć śpiącego na łonie natury. Na samym jej futerku.
Łapię Basię od tyłu za piersi. Ręcznik, którym jestem zawinięty, poruszył się.
– Zabieraj łapska, nie zasłużyłeś.
– Biorę, co moje.
– Nie twoje, skoro wolisz futerko natury zamiast mnie gładziutką.
– I po co to przekomarzanie, pchełko?
Załącza jej się tryb uległy i namiętny.
– No chodź – mówię.
Biorę ją na ręce i niosę do sypialni. Patrzę w zielone oczy, na malutki nosek i lekki kuszący uśmiech.
– Ale ty jesteś śliczna, koteczko.
W sypialni moja stopa wita się małym palcem z nogą łóżka.
– Ała, kurde! Szlag!
– Hahahaha! – śmieje się ze mnie zaraza.
Wypuszczam ją z rąk na wyro, odbija się jak piłeczka.
– Zaraz nie będziesz się śmiała.
Siadam i masuję girę. Basia przestaje się śmiać, a ja cieszę nią oczy.
– Niefajnie długo cię nie widzieć, ślicznotko – mówię.
– Musisz się teraz dobrze przyjrzeć. – Zdejmuje koszulkę.
– Przyjrzę się z bliska.
Zapominam o palcu.
***
Leżymy. Patrzę na las za oknem.
– Chcesz zobaczyć tę polanę? – pytam.
– Możemy iść. Ale wcześniej kawy bym się napiła.
– Ok.
Zabieram do łazienki telefon. Sprawdzam nieodebrane połączenia, smsy i wiadomości na WhatsApp, potem Fejs, Insta i Twitter. Zawroty głowy prawie ściągają mnie z klopa. Ale nie odpuszczam.
Część IV
Wpisuję w Google „wilk” i szukam grafik. Te w moim śnie były większe. Wpisuję też „pierwotny żubr” i wyskakuje podobne bydlę jak ten mój. Coraz bardziej kręci mi się w głowie, w końcu wymiotuję.
– Co mi jest, kurde?
Nie poddam się. Płuczę usta, siadam na podłodze i szukam dalej. Łudzę się, że w końcu się uodpornię. Szukam zdjęć byka. Ten mój był sporo większy od zwykłego i rogi miał inne.
– Jak był prażubr, to może był też tur? – wpadam.
Te w necie wyglądają podobnie, to musiał być tur. Czuję się jeszcze gorzej. Odkładam telefon. Łykam powietrze i próbuję nie zemdleć. I jak mam funkcjonować, jak pracować?
– Muszę iść do tego lekarza – mówię do siebie. – Dzisiaj miałem iść na badania.
Nawet Mała zapomniała. Puka do drzwi łazienki.
– Sławek, idziemy?
– Już wychodzę.
Dźwigam się z podłogi, myję twarz w zimnej wodzie i wychodzę. Telefon zostawiam przy pralce. Nigdy się z nim nie rozstawałem i dbałem jak o dziecko swoje ukochane, a teraz gardzę jak czymś wstrętnym.
***
Na dworze jest ładniej niż wczoraj. Idziemy za rączkę. Wygłupiamy się jak młodzi zakochani, tylko deczko stuknięci. Popychamy się, podstawiamy sobie nogi, wrzucamy szyszki za kołnierze. Muszę uważać z doborem siły. Kiedyś pchnąłem kruszynkę za mocno i wleciała w pokrzywy. Odwdzięczyła się błyskawicznie. Wrzuciła mi w gacie szyszkę i zapaliła kopa. Dobrze, że zatrzymała się na pośladku, a nie we wrażliwszych rewirach.
– Słyszysz ptaki? Nieźle, co? – pytam.
Baśka patrzy na mnie zdziwiona.
– Zawsze miałeś gdzieś, jak mówiłam, że ładnie śpiewają.
– Wczoraj zacząłem zwracać uwagę. Kurde, nie mają ust, tylko dzioby, nie mogą ich układać jak my, a wyśpiewują takie melodie, zmieniają tony i tak dalej. Słyszysz tego, jak napieprza pięknie?
– Naprawdę jesteś chory. Albo dojrzewasz.
– To romantyzm, wieśniaro.
Dochodzimy do ścieżki.
– A tej co? – pyta Basia.
Młoda kobieta przytula drzewo.
– Wącha świerk?
– Może chce zgwałcić?
– Głupek.
Przechodzimy obok. Nie istniejemy dla niej, skupia się na pniu, wącha, obejmuje, jakby witała bliską osobę po rozłące.
– Pełno takich wariatów widzieliśmy wczoraj. Nie gap się tak.
Dostaję kuksańca w bok, bo dziewczyna jest ładna. Ciekawe, dlaczego się tak zachowuje. W głębi lasu obraz kobiety się ulatnia.
– Już niedaleko – mówię.
Zaraz odbijemy na polankę.
– Sławek – Mała szepcze i ściska moją rękę.
– Co?
– Patrz.
Pokazuje na coś między drzewami.
– Tam ktoś jest – mówi.
– No to co?
– Na ziemi. Wczoraj widzieliśmy dwie osoby, jak tak leżały, ale ruszały się i nie podchodziliśmy.
W końcu widzę. Kilkanaście metrów dalej leży facet zagrzebany w liściach.
– Może ten nie żyje? – mówi Basia.
W głowach włączają się projekcje zbrodni, że ktoś kogoś zamordował i w pośpiechu chował ciało.
– Rusza się – mówię.
Zdemaskowany mężczyzna odwraca głowę, jakby się wstydził.
– Halo, pomóc panu?! – pytam.
Nie odpowiada.
– Może coś mu się stało? – mówi Basia.
Patrzę na bystrzachę i uśmiecham się.
– No co? – pyta.
Facet nie jest zakryty zupełnie, wystaje w kilku miejscach. Chowa twarz, kiedy podchodzimy. Jest jakoś w moim wieku, po dwudziestce, maks trzydzieści lat. Kucam.
– Hej, kolego, coś się stało, możemy jakoś pomóc? – pytam.
– Nie, proszę mnie zostawić.
– Ok – mówię i wstaję. Mnie tyle wystarczy.
– Ale dlaczego pan tak leży? Zdradzi pan powód? – pyta Basia.
Wścibskie baby – myślę. Ale chłop odpowiada.
– Wiem, jak to wygląda. Proszę mnie zostawić.
– Możemy zadzwonić po kogoś. Tylko z domu, bo nie wzięliśmy komórek – mówi Mała.
– Nie zwariowałem. Moi już próbują mi pomóc. Proszę mnie zostawić.
– Ale co panu jest?
– Nie wiem. Inni też to mają. Nie mogę wrócić do domu.
Żarcik mi się nasuwa, wypalam.
– No tak, wielu ma żony zarazy.
Dostaję z łokcia od Baśki.
– Zaczęło się od elektroniki i samochodu – mówi gościu.
Zamieramy. Facet siada.
– Co się zaczęło? – pytam.
– Wymioty i mdlenie. W domu było coraz gorzej. To jakiś wirus cywilizacyjny. Badają moją krew. Żona z bratem i z mamą załatwiają wszystko, bo ja musiałem uciec ze szpitala.
– Dlaczego? – pyta Mała.
– Umarłbym tam. Jestem już wrażliwy na wszystko, co sztuczne. Dadzą mi pewnie jakieś leki odczulające.
– Na pewno, proszę się nie martwić – mówi Basia.
– I tylko tutaj czuje się pan dobrze? – pytam.
– Tak, blisko ziemi i drzew. Mam halucynacje, nawet ciekawe.
– Jakie halucynacje? – pytam.
– Ziemia mówi do mnie, jak było kiedyś, jak powinno być.
– Jak mówi?
– Mieszkam w szałasie, o tam, w wąwozie. – Pokazuje głową kierunek. – Sam zbudowałem, bo w sztucznym namiocie bolała mnie głowa. Często budzę się w innym miejscu. To znaczy w tym lesie chyba, ale setki albo tysiące lat wcześniej. Tak ziemia do mnie mówi, jestem pewien.
Czuję mrowienie w gaciach, coś tam się skurczyło.
– Po co? – pytam.
– Nie wiem. Jestem tam, dopóki znowu się nie położę i nie obudzę. Chociaż ostatnio coraz częściej kładę się i budzę dalej w przeszłości. Boję się, że zostanę tam na zawsze.
Teraz stado ciarek przebiegło mi przez plecy.
– Widzisz zwierzęta? – pytam.
– Mnóstwo, nawet wymarłe gatunki. Co, ty też?
– Nie. Musimy iść. Trzymaj się.
Odciągam Baśkę.
– Czekaj, czemu już chcesz iść?
– Może nas zarazić, chodź – szepczę.
– Wygląda na to, że już jesteś chory, Sławuś. Wystraszyłeś się?
Nie odpowiadam. Pokażę jej polanę i wracamy do domu.
– Sławek, mów do mnie.
– To nie może być prawda.
– Co takiego? Ty też masz takie objawy.
– To świr. Złapaliśmy jakiegoś wirusa i może podrażnia go elektronika, jak mnie, ale on sobie wkręcił, żeby mieszkać w lesie. To wariat.
– Myślisz?
– Ja nie mam zamiaru przeprowadzać się do lasu, to paranoja.
Opuszczamy ścieżkę i po chwili jesteśmy na polance.
– To tu? – pyta Basia.
– No, tu. – Zadowolony mrużę oczy przed słońcem. – Fajnie, nie? Przyjdziemy tu jutro z kocykiem i pogilam cię trawką po syrkach.
– Sławek, my tu byliśmy.
– Nie byliśmy tu jeszcze. – Już widzę, jak dobieram się do jej stópek.
– Byliśmy tu, kiedy cię szukaliśmy. Na pewno.
– Niemożliwe, to musiała być inna polanka, spałem tu przecież. – Wskazuję soczysty zielony dywan. – Było ciemno, pomyliło ci się.
– Nie, dziku, byliśmy tu na pewno.
Nie wierzę. Kobieca orientacja w terenie jest słaba. Nie ma sensu ciągnąć tematu.
– No to nie wiem. Fajnie tu, co? – pytam.
– Martwię się o ciebie, dzikusie. Ty też lepiej czujesz się w lesie, co? Widzę po tobie różnicę.
– Każdy przecież dobrze czuje się w lesie.
– A co, jeśli rzyganie od telefonu to dopiero początek?
Łapię Małą w talii i podnoszę wysoko.
– Przestań szukać problemów, świrusko. Nic mi nie jest.
– Postaw mnie. Tam ktoś jest.
– Kurde, znowu? To miała być nasza prywatna polanka.
Basia ląduje na nogach. Odwracam się w kierunku, w którym patrzy. Widzę ludzi między drzewami.
– Następni stuknięci? – pytam.
Kawałek dalej, oparci o drzewo, siedzą jacyś ludzie, chyba trzy osoby. Jedna z nich wstaje, kobieta.
– Idzie tutaj. Sławek, boję się.
– Uspokój się.
Zatrzymuje się na skraju drzew. Wygląda normalnie, ma jakieś czterdzieści lat.
– Przepraszam państwa. Macie może telefon? Gdybyście mogli zadzwonić do mojego męża, byłabym ogromnie wdzięczna.
– Nie mamy, przykro nam – mówi Basia.
– Ach, szkoda. Też to macie?
– Co mamy? – pytam.
– Tę alergię na wszystko, co sztuczne.
Patrzymy na siebie, Małej drży broda.
– Ja mam – mówię.
– Jakie stadium?
– Nudności od komórki i komputera. – Czuję się jak na jakimś mitingu chorych na to samo.
Kobieta kiwa głową.
– Potem jest gorzej? – pyta Basia.
– Wrażliwość na chemię w jedzeniu, na plastik, nawet na farbę na ścianach. Na sztuczne ubrania. Może być tylko bawełna bądź len. Cały nasz świat jest sztuczny, a przecież my nie jesteśmy sztuczni, zawsze to mówiłam. – Kobieta chowa twarz w dłonie i zaczyna płakać.
Basia też już płacze.
– Spokój, mała. – Ściskam jej rękę.
Jeden z towarzyszy kobiety podchodzi i ją obejmuje.
– Macie halucynacje? – pytam.
– To nie są halucynacje. Przenosimy się naprawdę, na coraz dłuższe odcinki czasu – mówi facet.
– Chodźmy stąd – szepcze Basia i ciągnie mnie za rękę.
– Naprawdę, jest pan pewien? – pytam.
– Zabrałem stamtąd rośliny, które dawno wymarły. Mogę panu pokazać, jeśli się pan na tym zna.
– Nie znam się kompletnie.
Baśka ciągnie uparcie.
– Do widzenia – mówię.
– Do zobaczenia. Możecie się do nas przyłączyć. Znajdzie nas pan nad rzeczką. Tutaj spotykamy się z rodzinami.
Unoszę ramię na pożegnanie.
– Wystraszyłaś się?
– Coraz więcej ludzi na to choruje. I co to za przenoszenie? Gdzie? O jakich halucynacjach mówiłeś?
Zbieram myśli. Może wciąż śpię?
– Sławek, mów wreszcie.
– Nie mogliście mnie znaleźć, bo byłem na tej polanie, ale w przeszłości, w prehistorii albo w średniowieczu, nie wiem.
Kręcę głową i śmieję się, jak kretyńsko to brzmi.
– Nie żartuj, dziczku, nie mam nastroju.
– Myślisz, że ja mam?
Opowiadam o zwierzętach i lesie, jak wyglądał.
– Po co to, nie rozumiem – mówi Basia.
– A myślisz, że ja rozumiem?
– Dlaczego te zwierzęta się tak zachowywały?
– Nie mam pojęcia.
Część V
Przestajemy rozmawiać. Spotykamy innych zainfekowanych, całe mnóstwo, to nie spacerowicze, z pewnością. Niektórych znamy z widzenia, mieszkają na osiedlu. Ich oczy błyszczą rozpaczą i strachem przed nieznanym. Przyglądają się nam, bo wracamy tam skąd uciekli.
– Dlaczego jedni chorują, a drudzy nie? Chodźmy szybciej, może znajdziemy coś w necie – mówi Basia.
Na samą myśl o Internecie odbija mi się niezdrowo. Czuję, że w domu będzie źle. Już swędzą mnie stopy i dupsko, bo klapki sztuczne i spodenki z plastiku.
***
I miałem rację. Zawroty głowy dopadają mnie już na klatce schodowej. Chwilę później swędzi mnie już wszystko. Nie wyobrażam sobie wziąć do ręki telefonu.
Basia wraca z sypialni z tabletem. Wskakuje na kanapę w salonie i grzebie w necie. Ja zdejmuję spodenki i zostaję w gaciach, bo bawełniane, wysypka nie grozi. Niczego nie dotykam.
– Musi coś być – Mała mówi do siebie.
Czuję się coraz gorzej.
– Chcesz mnie uratować, moja mała ślicznotko?
Nie odpowiada, nie jest jej do śmiechu. Mnie też. Ale próbuję stwarzać pozory.
– Malutka, zostaw to. Chodź do mnie. W sypialni nie ma żadnych urządzeń, możemy tam posiedzieć.
Chcę być z nią jak najdłużej, bo coś mi się wydaje, że to szukanie jest daremne i rozstanie nas nie minie. Szybciej niż sądzimy.
– Cicho, może coś znajdę – Bierze ze stołu pilota. – Może coś w tiviku będzie.
Włącza kanał informacyjny i dalej grzebie w tablecie, ale przestaje, kiedy słyszy, o czym mowa w telewizji.
***
„(...)
– ...mamy doniesienia z całej Polski. Sytuacja w innych krajach wygląda bardzo podobnie. Wiemy o kilku ogniskach w Niemczech i Francji. Z godziny na godzinę docierają kolejne informacje. Panie profesorze, to świeże zjawisko postępuje w zastraszającym tempie. Najwięcej zachorowań odnotowano w dużych miastach. Co możemy zrobić? Skąd się to wzięło?
– Uczeni próbują to rozwikłać...
– Tak, ale do tej pory nic nie ustalono, czy są jakieś domysły? Mówi się o wirusie, pandemii…
– Prowadzone są badania, które mają to wyjaśnić...
– Niektórzy mówią, że to wirus albo silny alergen, który zmutował w miastach. Czy przyczyną może być smog?
Profesor się śmieje.
– To najpewniej patogen, który trzeba zidentyfikować...
– A co pan na to, że nie wszyscy chorują, niektórzy są odporni?
Twarz profesora zdradza irytację ciągłym przerywaniem.
– Badani są jedni i drudzy...
– Przepraszam mamy już połączenie z jednym z ekologów. Łączymy się z Kampinoskim Parkiem Narodowym, gdzie jest Krzysztof Nowak. Witamy.
Na pierwszym planie pojawia się grubasek z grzywką zaczesaną na bok, dociska słuchawkę w uchu. W lesie za nim widać całe mnóstwo ludzi zmuszonych do ucieczki z miasta.
– Witam państwa.
– Panie Krzysztofie, proszę powiedzieć, co pan sądzi o tych, którzy są zdrowi i wspierają bliskich? Czy im nic nie grozi? – pyta kobieta ze studia.
Facet czeka chwilę, aż głos do niego dotrze.
– Wydaje się, że niektórzy są odporni. Jednak z naszych obserwacji wynika, że to zależy od uwarunkowań organizmu i jest tylko kwestią czasu. Obawiam się, że czeka to każdego.
– Czy to nie zbyt daleko posunięte przypuszczenie?
– To nie przypuszczenie, to się dzieje naprawdę, na naszych oczach. Oczywiście, możemy się mylić, ale coraz więcej osób, którym wcześniej nic nie było, zgłasza typowe objawy.
– Czyli złe samopoczucie w kontakcie z telefonem komórkowym na przykład. Miejmy nadzieję, że szybko uda się temu zaradzić. Dziękujemy.
Ekolog znika z ekranu i wracamy do studia.
– Co pan na to, panie profesorze?
– Oczywiście, nie wiemy wszystkiego...
– Czy to może być jakaś agresywna choroba cywilizacyjna dwudziestego pierwszego wieku?
– Pani redaktor, możliwe, ale poczekajmy na opinię ekspertów, z pewnością wskażą przyczynę. Być może sami wywołaliśmy problem.
– Zapewne my, o tym właśnie mówiłam.
– Z pewnością gdybanie i wywoływanie paniki w niczym nie pomoże.
– Miejmy nadzieję, że uda się pomóc poszkodowanym i szybko wrócą do normalności. Inaczej bardziej niż dotychczas będziemy potrzebowali lasów, których tak niewiele sobie zostawiliśmy. Dziękuję panu. Był z nami profesor uniwersytetu…
(...)”
***
Basia wyłącza telewizor. Spogląda na mnie. Pierwszy raz widzę taki smutek na jej buzi. Przełykam gorzką kluchę i robię dobrą minę.
– Co to za smutek, świrku? Będzie dobrze. Zamieszkam w lesie, dopóki nie znajdą lekarstwa. Dobrze, że mamy blisko i jest lato.
Próba wesołości wypada cienko. W głowie krążą myśli, co jeść w lesie, jak żyć? Wyobrażam sobie tłumy chorych. Jak się pomieszczą? Przecież wybuchnie anarchia, ludzie zdziczeją, będą walczyć o jagody i grzyby. Wzdrygam się na samą myśl i otrząsam z tego, nie chcę marnować czasu.
– Malutka, chodź.
Basia podchodzi wtulić się we mnie. Zanoszę ją do sypialni i wykochuję porządnie.
***
Śpi. Mnie ból głowy nie pozwala zasnąć. Oczy szczypią, w nosie i w gardle drapie od plastiku, farb, klejonych mebli z płyt wiórowych i paneli podłogowych. Cała ta chemia atakuje jak wrogie środowisko. Nie mogę znaleźć pozycji, w której czułbym się dobrze.
Chcę się napić wody, ale zamiast tego lecę do łazienki i wymiotuję. Wracam zrezygnowany i staję przy oknie. Las przyciąga zaczerwienione oczy. Chwieję się jak pijany. Nie wytrzymam tu dłużej. Szukam bawełnianych spodenek.
– Łobuzico – szepczę.
Nie chcę jej budzić, ale znaleziony później liścik pewnie wkurzyłby ją niemiłosiernie.
– Mała wariatko!
– Co, co jest? – Zakotłowało w pościeli.
– Śpisz, a tu środek dnia.
– Porąbało cię, wieśniaku?
Przytula kołdrę, kicha i chce spać dalej, ale przypomina sobie, co się dzieje.
– Co robisz? – pyta.
Nie odpowiadam, patrzę na nią. Od razu rozumie.
– O, nie. – Zaczyna płakać i kichać raz za razem.
– Kręci cię w nosie?
– Nie wiem.
Zataczam się.
– Nie wygłupiaj się, Sławuś.
Ledwie stoję, nie ma czasu na gadanie, ruszam do drzwi. Chwytam się toaletki, potem futryny. Przedpokój obraca się jak bęben pralki, lecę na ścianę i na suwane drzwi szafy.
Słyszę kichanie Basi, zbliża się, czuję jej ręce, podtrzymuje mnie od tyłu.
– Chodź, kochanie.
Prawie spadamy ze schodów. Na zewnątrz jest trochę lepiej, nie musi mnie trzymać. Ale budynek, chodnik i samochody na parkingu wydzielają toksyczne opary, niemal je widzę.
Śpieszymy do lasu i dopiero między drzewami jest jak ręką odjął. Chociaż igły i szyszki wgryzają się w podeszwy gołych stóp.
– A twoje buty?
– Nie mam niesztucznych przecież.
Basia jest przerażona.
– Co teraz będzie? – pyta.
– Nie wiem. Muszę sobie jakoś poradzić. Wróć do domu i przynieś mi proszę scyzoryk, zapałki, bawełniane spodnie dresowe i mój wełniany sweter, mamy jakiś koc niesztuczny?
– Nie wiem… – Zaczyna ryczeć.
– No weź, szajbusko, przecież będę tu cały czas, blisko ciebie.
– Nawet do ciebie nie zadzwonię, żeby zapytać, czy wziąć coś jeszcze.
– Będę tu czekał, nigdzie nie pójdę. Możemy tu sobie spędzać dnie na kocyku, dopóki nie znajdą lekarstwa.
– A jak nie znajdą?
– Ludzie sobie kiedyś radzili, kiedy nie było techniki. My też sobie poradzimy. Przystosujemy się.
Nie mam pojęcia, co gadam, nie wyobrażam sobie tego, ale muszę być silny. W końcu jestem facetem, samcem, co z tego, że zupełnie oswojonym.
– Ok, idę, czekaj tutaj – mówi Basia.
Zaciskam pięści. Będę musiał o nią zadbać, kiedy do mnie dołączy, karmić i chronić. Trochę zdziczeć. Mimo tego, że jestem przerażony i chyba nie do końca dociera do mnie powaga sytuacji, to jest nawet ekscytujące. Jakbym wyruszał w nieznane. Liczę, że koleżka Kuba mnie czegoś nauczy, zna się na przetrwaniu. Moja wrażliwość rośnie z każdą chwilą. Wyczuwam toksyny bijące z osiedla, są jak smród z pobliskiego wysypiska, ale naturalna bariera ochronna lasu nie pozwala im się wedrzeć.
– Ciekawe, czy tu doszedłem, kiedy mnie przeniosło?
W czasy bez toksyn.
– Jesteśmy wirusem.
Ciekawe, co mnie czeka. Czy znów mnie przeniesie.
– Kurde, moje giry.
Siadam pod drzewem i masuję stopy. Jest cicho i przyjemnie. Ptasie trele odprężają. Korony drzew przyciągają wzrok. Czuję się jak przed domem, do którego mam wejść. Jakby w środku czekało przytulne wnętrze, gdzie mój spokój stanie się jak rzeka i będzie płynął bez końca. Patrzę na osiedle i zaczynam rozumieć.
– Ale my jesteśmy głupi.
Nie będzie żadnego lekarstwa. Przyroda cofa się tam, gdzie nie było syfu, naszych frajerskich wynalazków i szkodliwej władzy.
– Zwierzęta przypilnują, żebyśmy już niczego nie spieprzyli.