Proza

Bruno Kadyna
Bruno Kadyna
miasto: Gdynia

Bruno Kadyna, 39 lat, od urodzenia gdynianin i łobuz. Nie słuchałem rodziców, liczyły się tylko wygłupy i zabawa. Potem dużo się biłem, a jeszcze więcej, kiedy zacząłem uprawiać kulturystykę i boks. Na siłowni w latach 90-tych (dawno już takich nie ma), poznałem ciekawych ludzi i w konsekwencji tych znajomości, mało brakowało, a skończyłbym w piachu albo w więzieniu. Pociągała mnie gangsterka i adrenalina, przez sześć lat stałem na bramce w klubie nocnym, gdzie panie za pieniądze bawiły się z panami. Potem byłem marynarzem. Przez wiele lat paliłem zielsko kilogramami i gdyby nie ciągły trening umysłu, zdurniałbym pewnie do reszty. Złamałem wiele kobiecych serc i męskich ambicji. Ale i tak byłem przesympatyczny i słodki.
Teraz jestem mężem, ojcem i handlowcem. Lubię robić sobie jaja na każdym kroku i kocham wszystkich, bo wiem, jaki okrutny jest świat. Zebrałem kupę świetnych recenzji swoich powieści.
Niepublikowane opowiadanie dla dorosłych, pt. ?Kiedy inni śpią?, miało ukazać się w Playboyu. Niestety zwinęli żagle.


Trawa jej z gęby wisi część II

Tato powiedział, że można zostawić kartkę w drzwiach, ale lepiej zadzwonić do szpitala i dowiedzieć się, co z tym panem. Zajmie się tym z samego rana.
Jest ze mnie dumny, bardziej niż powinien. Skłamałem, że to ja pierwszy zobaczyłem, że leży i wszedłem do domu. Nie mogłem przez to zasnąć. Myślałem o Pączku, który nie mógł się pochwalić tym, co zrobiliśmy i jeszcze dostał baty. Mimo, że o tym nie wiedział, odebrałem mu coś, co należało do niego.
Zszedłem w nocy do rodziców. Jeszcze nie spali, całowali się przed telewizorem, bleech, ohyda. Powiedziałem im prawdę. Od razu poczułem się lżejszy i radośniejszy. I dostałem za to pochwałę. Aż miałem ochotę uścisnąć suczkę dziada, ale ona położyła uszy, skuliła się bardziej w kącie i zaczęła warczeć. Nie wiedziała, co się dzieje i strasznie tęskniła. Nie chciała nic jeść. Napiła się tylko wody.

Na drugi dzień nie poszedłem do szkoły. Nie wiem, czy poszedł Pączek. Grosika i Smętka miałem gdzieś, ale pisali później, pytali, co się dzieje. Nic im nie powiedziałem, cykorom jednym.
Tato znalazł dziada w szpitalu miejskim. Powiedzieli, że miał zawał, chorował na serce. Rozsypane na podłodze w kuchni tabletki to musiało być lekarstwo. Najwyraźniej nie zdążył zażyć.
Dziad wychodzi dzisiaj po południu, odbieramy go z tatą. Mimo, że już się nie boję, jakoś nie mogę przestać myśleć o tym, czy faktycznie kiedyś mordował ludzi.

Okazał się zwykłym starszym panem. Był słaby, ale szedł normalnie. A jak się ucieszyła jego psina. W życiu nie widziałem takiej radości. Wylizała mu całą twarz i prawie się posikała. Kika się nazywa, nawet ładnie. Ja bym ją nazwał Foka, bo taka z niej kluska na krótkich łapkach.
Szkoda, że Pączek tego nie widział. To przecież dzięki niemu skończyło się taką radością. Byłem u niego, ale jego ojciec wydarł się tylko z progu.
– Nigdzie nie wyjdzie! Nie przyłaź mi tu!
Straszny jest. To dopiero groźny dziad.


***

– No i gdzie ten grubas? Ostatni raz na niego czekamy – mówi Grosik.
Wściekłość mnie bierze.
– Zamknij się Grosik! To nie czekaj! I tak nie jesteś już szefem bandy.
– Jak to nie jestem!?
– No właśnie, jak to?
– A ty co Smętek, echo? – pytam.
– Na pewno ty nie jesteś szefem, nie było wyścigu – mówi Grosik.
– Nie byłbym nawet gdybym wygrał. Od teraz Pączek jest szefem.
Chłopaki robią tylko zdziwione miny. Gdybym powiedział to kilka dni temu, parsknęliby śmiechem, ale teraz udają, że nie wiedzą o co chodzi.
– Ale jak to Pączek? On jest gruby i biedak – mówi Smętek prawie szeptem.
– A ty jesteś głupi i brzydki, i co z tego? Pączek zasłużył. I to jak zasłużył. Wy nawet tego nie rozumiecie, gamonie. Możecie sobie mieć super rowery i komóry, ale nigdy nie będziecie mieli takiej odwagi. Poproście rodziców, może wam kupią.
Głupio im strasznie, nic już nie mówią. Jedzie Marcin.
– Cześć chłopaki – mówi.
Nikt mu nie odpowiada. Grosik pierwszy odstawia rower i podchodzi do niego, wyciąga rękę.
– Cześć. Witamy nowego szefa.
To mnie zaskoczył. Smętek oczywiście robi jak Grosik.
– Witamy – mówi.
Marcin nie wie, o co chodzi, od razu poliki mu się czerwienią. Patrzy na nas, jakby właśnie zdoił się w majty i sprawdzał, czy widzimy.
Teraz ja.
– Witamy najlepszego szefa – mówię.
Nie podaję mu graby, ściskam go jak trzeba i klepię po plecach. Trafiłem na coś ręką, bo syknął z bólu. Starał się to ukryć, ale nie dał rady przede mną. Nic nie mówię, domyślam się co to i nie zdradzę go, ale potwornie smutno mi się zrobiło.
– Wy poważnie chłopaki? To nie jakieś jaja? – pyta Pączek.
– Nie stary, jesteś szefem, takim najprawdziwszym. Bo jesteś najodważniejszy. – Głos mi drży.
– Ja najodważniejszy?
Pyta, bo naprawdę nie zdaje sobie z tego sprawy.
– To gdzie jedziemy? – Grosik się niecierpliwi.
I dobrze, że z tym wyskoczył, bo klucha mi rośnie w gardle. A Pączek się uśmiecha.
– Jak to gdzie, na górę – mówi.
Cieszę się na te słowa. Nie widział się jeszcze z dziadem, to znaczy z panem Januszem. Opowiedziałem mu tylko, co się działo.
Wskakuję na rower i ruszam, czekam, aż mnie wyprzedzi i poprowadzi bandę swoim tempem. Grosik i Smętek ciągną się za nami, jak smród za szambowozem. Myślę, że banda i tak się rozpadnie na pół, ale nie będę płakał z tego powodu, Pączek pewnie też.
Słońce w końcu wylazło jak trzeba i jest pięknie. Od jutra ma być bardzo ciepło i wszystko zacznie kwitnąć. Ptaki dyskutują głośniej niż ostatnio, pewnie o pogodzie.
Pniemy się powoli w górę. Wcale nie przeszkadza mi dziś takie tempo. Grosikowi i Smętkowi chyba tak, bo zostają w tyle.
Szef zatrzymuje się dwa razy, żeby na nich poczekać i odpocząć. W końcu nikt nie marudzi, że się zmęczył. On decyduje. Najfajniejsze, że przystanki ani trochę nie są nudne. Pączek nie staje, dopóki nie zauważy czegoś ciekawego. Nie wiedziałem, że ma takie bystre oko. Wcześniej musiał się skupiać, żeby nas gonić.
Pierwsza była sarna, a teraz oglądamy jaszczurkę. Wygrzewa się w słońcu na pniaku. Obserwuje nas bacznie, ale nie ucieka. Ma brązowy pasek z wzorkiem na grzbiecie, od głowy po ogon, a po bokach jest zielona.
W końcu widzimy, jak pięknie jest na naszej górze. Ile życia i ciekawych rzeczy nam uciekało przez ten bezsensowny pośpiech.
Chłopaki robią zdjęcia.
– Ale ładna – mówi Smętek.
– Nie stresujmy jej – mówi Pączek.
Wycofuje się powoli, my za nim. Jedziemy dalej. Szczyt niedaleko.

Na górze zatrzymujemy się w tym samym miejscu co zawsze, kiedy obserwowaliśmy chatę dziada.
– Jedziemy – mówię.
– Po co? – pyta Grosik.
Nie odpowiadam. Pączek też jakby się wstydził, ale wsiada na rower i podjeżdża ze mną pod dom. Tamci zostają.
– Kika nie szczeka? – mówię.
– Może ich nie ma.
Zsiadam z roweru i pukam do drzwi. Cisza.
– No nic, spróbujemy innym razem – mówi Pączek. Naprawdę się wstydzi.
Słyszymy szczekanie. Kika wyskakuje z zagajnika, który prowadzi na cmentarz i leci do Grosika i Smętka. Piszczą przerażeni, próbują wskoczyć na rowery i uciec.
– Kika!
Pan Janusz wychodzi z zagajnika z wiadrem w ręce. Pies natychmiast przerywa atak, a chłopaki wskakują na rowery i dają dyla.
Kika biegnie do nas, merda ogonkiem jak antenką, cieszy się niesamowicie, nie wie, komu poświęcić uwagę, mnie czy Pączkowi. Głaszczemy ją obaj.
Pan Janusz się zbliża, z wiadra wystają: haczka do pielenia, motyka i małe grabki. Jest tam jeszcze butelka z wodą.
– Dzień dobry – mówimy.
– Serwus chłopaki.
Wita się ze mną, jego skóra na kościstej dłoni jest szorstka od ziemi.
– To jest Marcin? – pyta.
– Tak, to on pana uratował. Wszystko dzięki niemu.
Okrągła buzia Pączka robi się wiśniowa.
– Nie, ja nic takiego, tylko pana zauważyłem. To Krzysiek zadzwonił po karetkę.
– Krzysiu mówił, że zrobiłeś dużo więcej. Gdyby nie ty, już by mnie nie było. – Podaje mu rękę. – Dziękuję ci Marcin, od teraz jestem twoim dłużnikiem.
Pączek jest zawstydzony.
– Nie, nie trzeba – mówi.
– Wpadajcie do mnie, kiedy tylko chcecie. Zawsze dam wam coś do picia. Jak będziecie czegoś potrzebować, możecie się do mnie zwrócić.
Pomyślałem o tym mordowaniu ludzi, czy nie zrobiłby porządku z ojcem Marcina.
– Poczekajcie, mam świeży kompot. – Idzie do domu. – A ty polataj jeszcze mordko – mówi do psa.
Kika posłusznie daje susa w świeżą trawę.
Patrzę na Pączka. Jest czerwony, jak dupa pawiana. To dla niego zupełnie nowe uczucie, być docenionym. Jest mi jeszcze smutniej, niż po dotknięciu jego pleców. Chciałbym coś powiedzieć, że też go bardzo cenię, że bardzo chciałbym mu jakoś pomóc, ale słowa grzęzną w gardle.
I wpadam na pomysł, że powiem o tym tacie, może on coś poradzi.
– Proszę chłopaki.
Pan Janusz wyszedł z domu z dwiema szklankami różowego kompotu.
– Dziękujemy – mówię.
– Wieloowocowy, z mrożonych. Jeszcze nie ma świeżych.
Pijemy ze smakiem, a z krzaków wyskakuje Kika. Biega między naszymi nogami, widać bardzo lubi towarzystwo.
– Co ty tam masz? – Pan Janusz kuca i zaczyna się śmiać. – Patrzcie, trawa jej z gęby wisi!
Faktycznie, długie źdźbło zwisa z pyszczka, jak ogon uwięzionego gryzonia.
– Daj to pyszczydło – mówi.
Zabiera źdźbło z mordki. Śmiać mi się chce, jak ich wcześniej postrzegaliśmy.
Dopijamy kompot.
– Panie Januszu, mogę o coś zapytać? – pytam.
– Wal.
– Pan był na cmentarzu, tam w zagajniku?
Dziad uśmiechnął się pod nosem.
– Ciekawi mnie, co też sobie wymyśliliście o tamtym miejscu.
Teraz ja się czerwienie.
– A, tam, różne rzeczy. Trochę straszny ten cmentarz – mówię.
– Robię czasami porządki na grobach. Jakoś żal, że ślad po tych ludziach znika. Kiedyś grzebali tam zmarłych na cholerę. Leży tam też rodzina, do której należała kiedyś góra.
– To nie zamordował pan nikogo i nie zakopał tam? – pyta Marcin.
Robię wielkie oczy. Nie no, zwariował ten Pączek. Pan Janusz zaczyna się śmiać, jakby wiedział, że chodziło nam to po głowie.
– Nie, jeszcze nie, ale sam chciałbym zostać tam pochowany. Dużo ciekawych rzeczy mogę wam opowiedzieć o tej górze. Następnym razem pokażę wam inny mały cmentarz, gdzie leżą moje zwierzaki. Wszystkie, które miałem przed Kiką.
Nigdy nie trafiliśmy na takie miejsce.
– Bardzo chętnie. Dziękujemy panie Januszu, będziemy już jechać – mówię.
– Pewnie, wpadajcie kiedy chcecie. Marcin, podejdź na słowo.
Pączek zbliża się do dziada. Nie słyszę, o czym mówią.

Zjeżdżamy na dół i w końcu nie wytrzymuję.
– Co ci powiedział?
Wiem, że to nie moja sprawa, ale Pączek jedzie w milczeniu i wygląda, jakby był zły.
– Zapytał, czy ojciec mnie bije.
– No co ty? A skąd on może wiedzieć?
– No właśnie ty mi powiedz, skąd?
– Myślisz, że mu powiedziałem?
– Nikt z nim oprócz ciebie wcześniej nie rozmawiał. I ty przecież wiesz, że mnie ojciec bije.
– Nic mu nie powiedziałem, słowo. Po co miałbym mówić?
Pączek nie odpowiada. Znowu jedziemy w milczeniu.
– Dostałeś dzisiaj znowu? – pytam w końcu.
– Kablem. Jak jest pijany, bije mnie kablem.
O nic więcej nie pytam. Rozstajemy się na dole. Pączek jedzie do domu, a ja porozmawiać z tatą. Może coś poradzi.


***

Marcin przeprosił mnie potem. Powiedział, że dziad zwyczajnie dostrzegł w jego oczach, że dzieje się coś złego.
Prawie codziennie odwiedzaliśmy pana Janusza i w końcu Pączek więcej czasu spędzał u niego, niż na jeździe z bandą, która szybko się rozpadła, ale nikt tego nie żałował.
Marcin i pan Janusz zostali prawdziwymi przyjaciółmi. A później byli jak wnuk i dziadek.
Po latach, kiedy go spotkałem powiedział, że dom pana Janusza i ziemia na szczycie należą teraz do niego. Nielegalnie pochował prochy starca na cmentarzu na górze, po tym, jak nie mógł załatwić pozwolenia. Żałuję, że nie mogłem być na pogrzebie.
Poszliśmy razem na jego grób, a potem na grób Kiki. Chowaliśmy ją razem na małym cmentarzu niedaleko chaty. Nie widać go z żadnej trasy, nic dziwnego, że nie mieliśmy pojęcia o tym miejscu. Zorganizowaliśmy staruszce dobry pogrzeb. Na kamieniu wykułem razem z tatą imię Kika i zdanie – Trawa jej z gęby wisi. – Bardzo nam się to spodobało, nawet panu Januszowi. Napis przypominał nam początek naszej znajomości i oddawał świetnie charakter tego diabła tasmańskiego.
To był ostatni pies dziada.

Wydaje mi się, że tata rzeczywiście zadziałał wtedy w sprawie Pączka. Kiwał głową, kiedy mu o wszystkim opowiadałem i zaciskał pięść, jak przy pobieraniu krwi, ale nic nie powiedział.
Nigdy nie pytałem, ale wydaje mi się, że Pączek więcej już nie dostał. Wtedy byłem za mały, żeby to zrozumieć, ale pamiętam, że któregoś wieczoru, niedługo po mojej rozmowie z tatą, przyjechali do niego jacyś panowie. Nigdy ich wcześniej nie widziałem. Mama powiedziała, że to starzy koledzy taty. Nie była zadowolona, że z nimi wychodzi, ale nic nie mówiła i go nie zatrzymywała. Też jej było żal Pączka.