Proza

Karol Krzyżosiak
Karol Krzyżosiak
miasto: Toruń

Absolwent filologii romańskiej na UAM w Poznaniu, gdzie obecnie przygotowuje rozprawę doktorską na temat związków powieści francuskiej XIX wieku z naukami przyrodniczymi. Czynny zawodnik i pasjonat sportów walki, interesuje się także filozofią nauki, antropologią i fizyką.


Rękopis znaleziony w metrze

Teraz już wiem, że jestem kimś innym, jak każdy. Pozwoliłem, by zapiski argentyńskiego pisarza, który przemierzał tę trasę czterdzieści lat przede mną, pogrążyły mnie
w nieuleczalnej manii. Rozpoznając w jego notatkach opis moich własnych doświadczeń, zrozumiałem nieuchronność gry, chorobliwy wyjątek z antropologii wielkiego miasta, smutek metropolii. Bo jeśli inni też grają, grali przede mną, i grać będą po mnie, to nic się nie da zrobić, jesteśmy w pułapce, usadzeni w metrze, jak motyle przebite szpilkami pośród szklanych ścian galerii śmierci.
Jakże się usprawiedliwić z potrzeby pisania? Cóż poradzę, że ktoś rozpoznał przede mną objawy gry, ktoś wsiadał przede mną do tego samego pociągu, odliczał te same stacje, wkraczał w te same korytarze, i tak jak ja poddawał się niedorzecznym regułom? Skoro jednak odkryłem grę jeszcze zanim odkryłem jej opis, czyż nie czyni mnie to jej prawomocnym teoretykiem? Przeto mój akt byłby względem tamtego swoistym rewersem aktu fotografii. Oto więc ja, od lat już przewidziany, opisany znacznie lepiej niż pozwoli na to ułomność mojego pióra, zmuszony jestem powtórzyć akt twórczy, dawno już dokonany.
Historia nieustannie kreśli z ironią miękkie, senne paralele.
Lecz oto kilka uwag względem ustaleń mojego poprzednika. Po pierwsze: nie ma żadnych pająków, ani w metrze, ani na zewnątrz. Być może jest tak, że każdy ma swoje bestie, że coś cię gryzie, wytrwałe i nieustępliwe, a tobie się zdaje, że ulegasz nakazom bezlitosnej gry, która każe ci wysiąść na drugim końcu miasta, chociaż mieszkasz daleko stąd, na przeciwległym brzegu rzeki, i przemierzasz kilka ulic, częstujesz listopad fajką, znów wsiadasz, włączasz się do gry, czekasz na swoją kolej, więc dla ułatwienia mówisz: pająki. Jednak to, co zmusza, to, co każe, a zarazem niczego nie zabrania, to nie żadne pająki, bo to w nas samych tkwi bezmyślna uległość wobec nieprzejednanego okrucieństwa gry, choć przecież nigdy nie powiedziano nam, że nie można łamać zasad. To my jesteśmy rozkładem jazdy, tym drzewem Mondriana targanym przez wiatry sprzeczności, jesteśmy zarazem miasto i czas, podmiot i rzeczywistość, wybrakowane powierzchnie Braque’a, rozbite i giętkie, bezprzestrzenne, jesteśmy jak metro, więc zgaś papierosa, wsiądź i zmruż oczy, przebacz szyderczym lustrom, że powtarzają spojrzenia, przygotuj nieśmiały uśmiech i czekaj na swoją wiosnę.
Jak to wygląda w praktyce. Dziewczyna wsiada na stacji Les Halles. Zdaje się, że jest bardzo ładna. Zdaje się, bo odwróciła się tyłem, a szyba tłumaczy ją mgliście, nierzetelnie, zwodniczo. Jej wzrok skupia się na tym, by nie napotkać mojego, zatem jest to jakiś kontakt, dialog przez negację, ergo: wie już o moim istnieniu. Jak ma na imię? Justine, Lucrezia,
a może Bréanne? Raczej Lucrezia, bo nie ma w niej nic z n, przynamniej na końcu, wszak nie można wykluczyć, że jednak Natalia.
Czy wysiądzie na Saint-Michel? Ja nie mogę tam wysiąść, to wbrew zasadom. Muszę trzymać się trasy obranej uprzednio, nic nie może tego zmienić, tak, jak w brydżu wobec groźby porażki nie zmienia się wylicytowanej stawki. Jeśli nasze trasy pokryją się, być może odnajdziemy chwilę wspólnego szczęścia, gdzieś na ruchomych schodach, gdy spotkają się nasze oczy, lecz jeśli wysiądzie na Saint-Michel, już nigdy jej nie zobaczę. Taka jest gra.
Minęliśmy Saint-Michel, dalej trzymamy się razem, znamy się już od kilku stacji, jakże takie podróże jednoczą, wprawdzie dotąd jeszcze spojrzenia nasze się nie spotkały, lecz to właśnie świadczy o pewnej zażyłości, jaka się między nami zrodziła: w tym cierpliwym unikaniu, w tej świadomej niewiedzy, łączy nas staranna obojętność, więc milczmy na każdy temat.
Niestety, na stacji Odéon następuje gwałtowna rozłąka. Justine, Lucrezia, a może Bréanne, choć niewykluczone, że jednak Natalia, zniknęła w tłumie brnącym przez korytarz w kierunku linii łączącej Bobigny z dworcem Austerlitz. To koniec pięknej znajomości, jeszcze zanim zdążyła rozkwitnąć; rozpłynął się byt potencjalny.
Dziewczyna z prawej, siedząca przodem do kierunku jazdy, zatem twarzą do Montrouge, czyli prostopadle do mnie, który stoję przodem do drzwi, głaszcze czule jakieś maleńkie stworzonko trzymane w objęciach. Jest to niewielka papużka, wyraźnie przerażona. Lecz w jakże godnej pozazdroszczenia pozycji znajduje się ta ptaszyna, ileż bym dał, by być na jej miejscu, w ramionach tej Anny, Julii, czy może Letycji, choć raczej nie Camille.
I może byłby to dobry pretekst, by powiedzieć choć słowo, pozwolić sobie na komentarz, zapytać o przyczynę, jednak podobne zagrania są niedopuszczalne, bo można się odezwać dopiero po wyjściu z pociągu, o ile, rzecz jasna, zbiegną się nasze losy we wspólnych tunelach życia, na mondrianowskim rozkładzie jazdy.
Poza tym, żadne słowa nie byłyby teraz na miejscu, z racji tego że wsiadła właśnie inna dziewczyna, i nigdy nie wiadomo, co by sobie pomyślała; wyszedłbym może na Don Juana, który pod pretekstem miejskiej ornitologii zastawia retoryczne sidła. Więc trzeba czekać na rozwój wydarzeń. Gra uczy przede wszystkim panowania nad emocjami.
Nowa dziewczyna to bardziej Aurelia lub Sara, widać od razu, że r ma w środku, może nawet Laura, chociaż raczej nie Béatrice. Nie, tej spółgłoski nie łagodzi żadne t, widzi się w jej twarzy r pomiędzy dwiema samogłoskami, jak ów z lekka zadarty nosek w asyście pary zielonych oczu, oczu jak rozety gotyckiej katedry, i jeśli myślę o tym, to dlatego, że widzę przed sobą plakat czasopisma ze zdjęciem dziewczyny o urodzie iście katedralnej.
Teraz szczęście mi sprzyja, dziewczyna z r w środku siedzi twarzą do mnie, na jednym z siedzeń prostopadłych do kierunku jazdy, i – to nie do wiary – spojrzenia nasze zbiegają się na chwilę, zdążyłem unieść delikatnie brwi, by pokazać, że w uśmiechu mym (wargi koniecznie złączone) nie ma premedytacji, jest tylko serdeczna niewinność spojrzenia, nieskalana cynizmem, historią miłosnych chorób, bo patrzę oczami dziecka, co po raz pierwszy ujrzało tęczę. Ona zaś odwzajemniła uśmiech, wargi zaciśnięte, oczy zwężone, uśmiech pewny siebie, zapraszający do milczącej zmowy, konspiracyjny, przebiegły, zielone oczy o nic nie pytają, oznajmiają jedynie filozoficzną oczywistość swej obecności.
Mam nadzieję, że dziewczyna z papużką, siedząca po mojej prawej, nie widziała naszych spojrzeń, lecz nawet jeśli, tutaj gra jest warta świeczki, negocjacje rozpoczęte, a tam nigdy nie wiadomo, może nie należy zrywać stosunków, lecz głupotą byłoby czegoś oczekiwać.
Rozwiązanie przychodzi samo, cierpliwie przeczekałem dziewczynę z papugą, która wysiadła w pośpiechu na Saint-Sulpice, matczynym gestem tuląc ptaszynę do piersi. Teraz można przystąpić do poważnych pertraktacji. Uśmiecham się mimochodem, gotów w każdej chwili zwrócić się obojętnie ku szybie, w której zawsze czeka na mnie ten drugi, mój sobowtór, jednak zielone oczy wpatrują się we mnie nieprzerwanie, z żarliwą intensywnością, nie wypada odmówić, więc patrzę wytrwale, choć czuję na swoim spojrzeniu spojrzenie starszej pani, która też kiedyś z pewnością patrzyła w ten sposób, i na nią również tak wówczas patrzono, i chyba rozumie, że nie mogę przerwać, chyba mnie nie potępi, bo to przecież widać, tamta patrzy na mnie wzrokiem, który mówi będę patrzeć, dopóki ty nie przestaniesz.
Nagle ktoś wtargnął gwałtownie pomiędzy mój wzrok i te zielone gotyckie rozety, tłumiąc nasz niemy dialog, łączność została zerwana, to zatłoczona stacja Raspail, bo tu krzyżują się trasy, co za bezczelność, co za ignorancja, jak można tak po prostu nadepnąć człowiekowi na spojrzenie. Odtąd patrzeć mogliśmy jedynie przelotnie, w ciasnych odstępach pomiędzy materią, i jeszcze na Vavin ustaliliśmy milcząco, że oboje rozumiemy gorycz sytuacji, uśmiech lekko ironiczny, c’est la vie, nie dadzą nam patrzeć wiecznie, nie możemy się wzajem winić.
Odzyskaliśmy kontakt na krótko przed Denfert-Rochereau. Dziewczyna wstała, lecz już się nie uśmiechała, przeto serce mi mocniej zabiło na myśl, że nieświadomie naruszyłem etykietę. Wpatrując się obojętnym wzrokiem w drzewo rozkładu jazdy, stanęła tuż obok mnie, jakby mnie nie dostrzegając. Zatem to koniec, powrót do normalności, skończony sen, to, co było, zostanie między nami, nigdy się już nie spotkamy.
Pociąg zatrzymał się z przeciągłym jękiem, ciała zapadły w komiczną nieważkość, trzy głosy w trzech językach ostrzegły przed luką między pociągiem a peronem, i nagle, bez słowa, bez spojrzenia, bez pożegnania, delikatna rączka o czerwonych paznokciach wsunęła do mej dłoni niewielką, pomiętą karteczkę.
A zatem Marine. Widocznie kiedyśmy się nie widzieli, zdążyła naskrobać liścik ze swym imieniem i numerem telefonu. Marine. Wiedziałem, że musi mieć r w otoczeniu dwóch samogłosek, ponadto, m i n na zewnątrz, więc nieźle, i te zielone oczy, oczy jak rozety, włosy płomienna czerwień, paznokcie koloru purpury, zadzwonię do niej wieczorem. To oczywiście niczego nie zmienia. Można zachować numer, ale nie można przerwać gry. Muszę się uspokoić, stać się na powrót obojętnym, bo właśnie na Mouton-Duvernet wsiadły kolejne dziewczęta, ale straszne gaduły, zajęte sobą, z doskonałą dbałością ignorujące otoczenie. Do przystanku Alésia nic się już nie działo, pociąg powoli pustoszał, wreszcie Porte d’Orléans, bo w planach miałem spacer, oczywiście, ustalony przed przystąpieniem do gry, wylicytowany, by tak rzec, a priori. Więc wyruszyć w ciemność, wreszcie spokojnym, niespiesznym krokiem, bo na dziś już koniec, za nikim nie będę biegał, i nie spotkam już dzisiaj żadnego spojrzenia, prócz własnego, rzecz jasna, gdy wieczorem, w toalecie, zmyję
z mej twarzy smutek metropolii.
Zrazu nie chciałem dzwonić. Cóż sobie pomyśli? Młody, zdesperowany mężczyzna, zapewne zakochuje się cztery do pięciu razy dziennie, nie licząc świąt. Z drugiej strony, może ona leży teraz w swym łóżku, czekając niecierpliwie na sen, co nie nadchodzi; pogrążona w inercji, zatopiona w samotności, jej zielone oczy, oczy jak rozety, błąkają się wśród pustki sufitu, jakże chciałaby usłyszeć czyjś głos tuż przy swoim uchu, czyjś bliski obcy głos. Jednak dam jej jeszcze chwilę, moje zwlekanie będzie dowodem niezależności, muszę zadzwonić zupełnie od niechcenia.
Gdy zadzwoniłem po godzinie rozmyślań, nie odebrała. Odczekawszy kwadrans, zadzwoniłem raz jeszcze, jeszcze raz od niechcenia, z żałosną nadzieją, że tym razem odbierze, gdyż nie mogę pozwolić sobie na trzeci telefon, to by było zbyt wiele, zdradziłbym się, ujawniając, że naprawdę mi zależy. Odpowiedziała mi cisza, zaś po niej nastąpił monotonny interwał sygnału oczekiwania. Przepadło.
Naszły mnie gorzkie myśli. Może nie była sama? Może wychodząc z metra na Denfert-Rochereau, wsiadła w autobus, chwyciła się poręczy, gdzie odnalazła ją inna samotna ręka, która niby przypadkiem wkradła się w jej łaski? Wszak byłem pewien, że musi być ktoś jeszcze, ktoś taki jak ja, kto zamiast oczu posługuje się dłońmi, miłość jest ślepa, i teraz to on leży obok Marine, obejmuje ją zwycięsko, słuchając, jak wybrzmiewa rozpaczliwe wołanie mych jałowych telefonów.
Minął tydzień bezowocnych poszukiwań. Nie zadzwoniłem więcej. Gra toczyła się dalej. Kilka spojrzeń jak iskry, co na krótko rozświetliły pustkę mych podróży, kilka niejasnych mrugnięć, kilka spojrzeń zwróconych obojętnie w głąb ciemności podziemnych tuneli. Czasem zerkałem gdzieś nagle znad książki, spodziewając się ujrzeć znajome, gotyckie rozety. I wreszcie któregoś dnia, odnalazłem ją, taką samą, intensywną, uśmiechniętą z przekąsem, jak gdyby mówiła „czemu nie zadzwoniłeś”, a ja na to, łagodnie, siląc się na beznamiętność, że owszem, próbowałem dwa razy, myślałem, że zapomniałaś.
Znów rozstanie, Denfert-Rochereau, przez chwilę spoglądała na mnie wyczekująco, jak gdybym mógł za nią podążyć, jakby to było możliwe, lecz nie mogłem, zasady, więc z powrotem do domu, zatopić samotność w szklance whisky z lodem, zmyć z twarzy
zmęczenie, przygotować ciepły głos i neutralne słowa, zadzwoniłem dwa razy, znów nie odebrałaś.
Czułem się oszukany, Marine, czułem, że to nie fair, nie możesz mnie winić za grę, to za jej sprawą zbiegły się nasze drogi, cóż poradzę, że nie mogłem pójść z tobą, bo pewnie to cię dotknęło, lecz cóż nam po dumie, kiedy gra jest tak nieubłagana.
W połowie papierosa zdecydowałem się zadzwonić po raz trzeci. Nigdy tego nie robię, choć nie ma to związku z zasadami gry. Po prostu nie dzwonię za trzecim razem. Teraz po raz pierwszy zdobyłem się na to, i nagle głos delikatny, lekko zaspany, dziękuję, już myślałam, że nie zadzwonisz, postanowiłam, że odbiorę dopiero za trzecim razem. Zatem krótko o sobie, co za różnica, w cztery oczy, przez telefon, zawsze będziemy kłamać, lecz dla niej byłem szczery, i chyba dlatego mi nie uwierzyła, ja w każdym razie jej nie wierzyłem, bez wymiany adresów, na razie jedynie neutralna kawiarnia, bulwar Saint-Germain.
Najpierw nieśmiało, damsko-męskie szachy, kilka uwag o zbiegach okoliczności, zatem Kubuś Fatalista, wszystko zapisano tam w górze, chwilę o filmach, ja grzecznie, że Godard, ona raczej Fellini, ale też Bergman, naturalnie, i zna cały Polański, więc zaraz Becket, Ionesco, koniecznie Kafka, tak też drogą niewinnych kontrastów i swobodnych porównań, owszem, czytała Cortazara, wiesz, muszę ci coś wyznać.
Jakże mogłem się nie domyślić, że to będzie nasz pierwszy i ostatni raz? Czy też przedtem, w nieśmiałych aluzjach, w drodze do niej, w pośpiesznej miłości, czy potem, przy wspólnym papierosie, zatopieni w fałdach pościeli na bezkresnym oceanie nocy, usiłowaliśmy zdobyć się na szczerość, zatrzymując się chwilami na skraju wyznania. I trzeba nam będzie dopalić papierosa, wydrzeć nocy jeszcze kilka pocałunków, jeszcze trochę miłości, następnie rozstać się, przed metrem, każde w swoją stronę, bo gra toczy się dalej, bo oboje w tym tkwimy, a Marine zawsze odbiera za trzecim razem.