Proza

Michał Frąckiewicz
Michał Frąckiewicz
miasto: Warszawa rocznik: 1985-04-18

Do tej pory publikowałem w pismach Elewator, Migotania, Histeria. Prowdzę stronę "Betonowe zamki". Absolwent Historii UW oraz Zarządzania SGH. Pracuję w finansach, ale interesuję się pisaniem o obrzeżach miast i cywilizacji, fotografią terenów poprzemysłowych i zdegradowanych. Piszę książki z nadzieją na debiut.


Wędrowcy

Pod niebem poprzecinanym trasami satelitów, sunęły taśmociągi wiaduktów. Pomiędzy nimi, pracowały zakłady, a wielka galeria handlowa obsługiwała bez przerwy tysiące konsumentów. Załóżmy, że ten ruch ustał niemal z dnia na dzień. Kapitał i życiodajny strumień samochodów przeniosły się w inną strefę. Wektor zmiany pozbawił tę krainę konsumpcji jedynego znaczenia.
    Po odejściu ludzi pojawiła się anomalia i czas zaczął biec w tył, rozpadać się i kruszeć. Nie było żadnej substancji, fantastycznego „ubika”, który powstrzymałby to cofanie się do źródeł, powrót do prochu. Peryferyjna dzielnica znalazła się teraz poza globalnym panoptykonem sieci. Nie została skopiowana przez cyfrowy syntetyk rzeczywistości. Trzeba by znaleźć się tam osobiście by zrozumieć jej naturę. W tym królestwie materii banalne przedmioty zostały pozbawione sensu i stały się samodzielnymi artefaktami. Nagie szkielety budynków stoją tam obdarte z godności, ale i fałszywej fasady, skrywającej materialistyczną naturę rzeczywistości.
    Było to zwycięstwo maszyny. Maska rzeczywistości opadła, zmyty został makijaż miasta, ukazało się coś, co na chwilę, oszołomiony umysł może uznać za drugą stronę lustra, za wyjście z wirtualnej rzeczywistości. Jednak to nie wyrwa, jedynie kolejna symulacja upadku, znak przypominający, że wszystkie budynki noszą w sobie zapowiedź ruiny.
    Hristo przykucnął na stercie gruzów, by wymienić obiektyw. W zielonej parce i wysokich butach dobrze wtapiał się w tło. Ten miejski kamuflaż dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Podniósł aparat i wycelował w mur pokryty graffiti. Nagle drgnął, gdy w wizjerze pojawił się najpierw jeden, a potem kolejne psy. Nie zauważywszy go, dzika wataha przeszła z jednego końca kadru na drugi. Zrobił kilka zdjęć i zsunął się z góry, by wrócić na przyfabryczny parking.
    W odległości widać było prawdziwe miasto. Tutaj nie docierała jego kakofonia, rozpływał się po drodze szum ulicy. Słyszał każdy chrzęst na betonowym podłożu. Wejście w tę dzielnicę było jak eksploracja obcego środowiska. Hristo zmieniał perspektywę i była to perspektywa szabrownika i intruza. Punktami orientacyjnymi stawały się dla niego przechylona latarnia lub wysprejowany wagon. Na pustkowiu nasiąkał nim. Ta efemeryda powstała po upadku poprzedniej epoki, nowoczesna ruina, wydawała się przez moment przejściem do czasu poza czasem.
Hristo zamarł w bezruchu, gdy ponownie zobaczył psa. Chwilę potem wychynęła reszta stada. Pozornie nie zwracały na niego uwagi węsząc u ziemi. To tylko bezpańskie psy – powiedział sobie – ale lepiej, jeśli już zacznie wracać. Robiło się późno i zaczynało mżyć. Po drodze musiał jeszcze wstąpić do supermarketu.
    Wsiadł do samochodu, który zostawił przy przejściu kolejowym. Psy skręciły w stronę zalanego tunelu. Wycofując, w lusterku zobaczył innego gościa, który nawiedził to zapomniane pustkowie. W odróżnieniu od Hristo, tamten rzucał się w oczy. W ręku niósł siatkę, ubrany był w srebrną kurtkę i wełniany sweter owinięty w pasie. Stawiał wielkie kroki po skorodowanym wiadukcie nad torami, potem przeskoczył przyspawaną kratę i ruszył między wagony na zarośniętej bocznicy. Nagle zatrzymał się przy ścianie i rozejrzał wokół siebie. Potem wyjął spray i zamaszystym ruchami zaczął malować.

    Biblioteka Narodowa była monumentalnym gmachem, składającym się z kilku poustawianych obok siebie pudełek. Stojące na węższym boku, obłożone kafelkami pudełko, było olbrzymim magazynem, dostępnym tylko dla pracowników. W białym, niskim pudełku mieściły się czytelnie, zbyt obszerne, by je wypełnić studentami.
    Jednym z czytelników był Kiril, student Akademii Sztuk Pięknych, prywatnie graficiarz. Siedział właśnie z Konstantiną, przyjaciółką z roku i wpatrywali się w telefony. W podziemnej palarni, w której siedział Kiril i Konstantina zapadał tropikalny zmierzch ponad dżunglą sztucznych kwiatów. Dziewczyna poszła do automatów po napój i batony, a Kiril oparł się rozmarzony o ścianę.
    – To wygląda jak graffiti Todora – powiedział Kiril gdy podała mu puszkę Fanty.
    – Wiem Kiril. To znaczy, coś w tym jest. To z twojego zdjęcia i to z google są bardzo podobne.
    – Są identyczne.
    – Nie przesadzajmy.
    – Styl jest identyczny. Kreska, temat, kolory, typografia są jak u Todora.
    – Tylko że jeden z nich to Todor sprzed wielu lat, a to twoje, to zdjęcie z miejsca, o którym nikt w Europie nie słyszał. On zniknął Kiril. Przyjmij to do wiadomości.
    – Artyści znikają. Może robił coś anonimowo.
    – A teraz pojawi się w Skopje?
    – W końcu stąd pochodził, studiował na naszej akademii.
    – I dawno temu stąd wyjechał.
    – Dziesięć lat temu.
    – W dzisiejszych czasach to cała epoka. Niby dlaczego ktoś, kogo nowe graffiti było wydarzeniem na miarę wystawy Duchampa, miałby malować na takim zadupiu? Nawet biorąc pod uwagę jakiś nagły przypływ regionalnego patriotyzmu.
    – Może nie chciał, żeby ktoś to widział, może widownia stała się przeszkodą do wyrażenia się w pełni? Może było to przeznaczone dla przypadkowego odbiorcy, takiego jak ja? Jego tematyka pasuje do tej właśnie scenerii, do korzeni graffiti, jego naturalnego środowiska, a nie do snobistycznych galerii na Manhatanie.
    – Zakładając, że masz rację, jak masz zamiar to sprawdzić? Chcesz do niego napisać, chcesz to komuś pokazać? – zapytała Konstantina strzepując popiół z ekranu komórki.
    – Nie – zaprotestował zdecydowanie – ten obraz jest bardzo świeży. Chrom się błyszczy, czernie były jeszcze wilgotne. Mam zamiar tam wrócić i odnaleźć kolejne rzeczy. Tym razem będę się posuwał wzdłuż zakładów mechanicznych, aż do budynku urzędu celnego. Po drodze jest ta opuszczona galeria i mnóstwo ścian czekających na zapełnienie. On nie ma pojęcia, że ktoś o tym wie. Ilu znawców graffiti mogło się tam znaleźć? Prawdopodobieństwo było skrajnie małe. Powinnaś ze mną tam pójść.
    – Taki teren nie jest dla mnie.
    – Spodobałoby ci się. Pamiętasz jak podobał ci się tryptyk Gaillarda – Desniansky Raion, ten z belgradzkim wieżowcem i bitwą kibicowskich plemion na blokowisku. Pustkowie ma coś z tego. Do tej twojej instalacji na przykład. Jest tam mnóstwo przedmiotów, mogę ci coś przynieść. Znajduję tam pełno rzeczy.  
    – Na przykład co?
    – Całkiem współczesne przedmioty. Wiesz, wentylatory, obudowy telewizorów, klawiatury, zderzaki, konserwy, zabawki – wymieniał Kiril.
    – Można zacząć zmyślać ich historię, choć będą one banalne.
    – Niczym letnie popołudnie spędzone na podwórku.
    – Na przykład podziurawione rakietki do badmintona. Rakietki ze swoją wysmukłością i lekkością, przywodzą na myśl dynamikę lat 90. Myślę o jakiejś wyidealizowanej wizji sportu i wiecznych wakacji – podchwyciła opowieść Konstantina.
    – Albo dajmy na to plakat sportowego samochodu. Symbol nieosiągalnego, który zdobił czyjś pokój w bloku. Do tego zgniecione napoje energetyczne symbolizujące nerwową naturę teraźniejszości – kontynuował Kiril.
    – I te całe lasy plastikowych kwiatów i choinek, tropikalne gaje poupychane w piwnicach. Palmy na lastrykowej podłodze, ogrzewane ciepłem kaloryferów, kaktusy poniewierające się po klatkach schodowych, co w końcu lądują w krzakach, jakby właściciel nie miał serca wyrzucić ich do śmieci i oddawał ich sztuczny żywot naturze – powiedziała Konstantina i oboje roześmiali się ze swoich egzaltowanych pomysłów.

    To chyba wtedy, na schodach baru, Hristo postanowił, że zostanie kronikarzem i kartografem państwa Entropii. Nazwał tak rozległy teren rozciągający się za pręgą torów, oddzielającą kolonię prostych domów jednorodzinnych, ostatnią przystań cywilizacji, od poprzemysłowego pogranicza.
    Z hotelu robotniczego, przekształconego w tanie pensjonaty, wyjeżdżała jakaś para starszych pań. Zdecydowanie pochodziły z pogranicza epok, jakby zatrzymały się w połowie procesu transformacji ustrojowej. Starym Volkswagenem, choć bardziej pasowałby Trabant, z przytroczonymi do bagażnika śpiworami i namiotami, jechały w niewiadomym kierunku i w nieokreślone kontinuum. Wieczne turystki z NRD, które wypadły z obiegu czasu, przemierzają wschodnie blokowisko w poszukiwaniu rodzinnych śladów. Może zmierzają do Saratowa, by odnaleźć nadwołżańskich przodków?
    Hristo odczytał wiadomości od grupy miejskich eksploratorów. Na początku ich nie rozumiał. Są ludzie, którzy czują potrzebę przeczesywać dzikie wysypiska, przekraczanie nieznanego, choćby to nieznane leżało zaledwie na peryferiach miasta, pobudzało ich potrzebę do odkrywania i zdobywania. Podejmowali się archeologii bliskiej przeszłości, próbując uchwycić błyskawicznie płynącą w tył rzekę przedmiotów i technologii. Chodzenie po ruinach było może jeszcze czymś innym, było jak opłakiwanie własnej straty i nurzanie się we własnej nostalgii.
    Ktoś pod pseudonimem „wędrowiec” odpowiedział mu na pytanie dotyczące opuszczonej galerii – Jeszcze nikt się tam nie zapuszczał. Za dużo kamer, jest budka, kręci się ochrona. Jedyne sensowne wejście od parkingów podziemnych. Nie wiem czy uda się dostać na klatki schodowe.
Wędrowiec odpowiedział mu na pytanie dotyczące fabryki – Jeśli chcesz wiedzieć to wejścć można na dwa sposoby. Pierwsze prowadzi z uczelni. Druga kabina w toalecie na drugim piętrze ma drzwi do sąsiedniego budynku. Drugie wejście do hangaru pod łącznikiem. Na teren przeskoczysz przez blaszany mur, uwaga na wysokość i druty. W czasie ostatniej wizyty ochrony brak, ale można się natknąć na bezdomnych.
Notował, a potem nanosił na mapę. Przy każdym budynku jego nazwa, historia, możliwe niebezpieczeństwa, daty zamknięcia, funkcje, stan zachowania. Absurdalny projekt, który zabierał mu coraz więcej czasu. Był niewyspany, zarwał noc, by dokończyć obróbkę sesji dla „Sukcesu”.
    Hristo zaczepił wtedy sprzedawca ze sklepu. Opowiedział mu, że pracował kiedyś w zakładach mechanicznych.
– Kręci się ich tam. Blisko jest miasteczko złomiarzy, nazywają je noclegownią. Nikt tam nie zagląda, to robią co chcą. Kiedyś kilku się tu zadomowiło, ale ja nie będę ich przeganiał. To i tak nikomu nie jest potrzebne, niech to rozbiorą. Ci co ich spotkałem, śmieszni tacy, jeden był nawet tam kiedyś doktorem jakimś, mniejsza z tym, to mówili o podziemnym miejscu, którego niby wszyscy szukają. Taki raj złomiarzy jakby. Wszystkie miejscowe plemiona szukają tego tunelu, miejscowi koczownicy walczą z szabrownikami z osiedla i złomiarzami, którzy przenieśli się tu z północy, kiedy zamknięto wiadukt.
    Fotograf zanotował w laptopie – Krainie Entropii nie można przypisać określonego wieku, jest to skomplikowany układ cykli. Choć ludzie wyobrażają sobie czas jako ciągłą linię, w rzeczywistości istnieje wielka mozaika współistniejących, przeplatających się czasów. Przeszłość nawarstwia się w krajobrazie miejskim, a teraźniejszość jest jej zapisem. Dziś czas porządkują kolejne cykle powstawania przedmiotów konsumpcji, substytucja materialna sprawia, że nowe rzeczy stają się przestarzałymi, a nieodległa przeszłość staje się przeszłością odległą. Śmieszne i niemodne staje się to, co było na topie dziesięć lat temu. Poza strukturą miasta istnieją zakamarki i nadmiar przestrzeni wyrzucony poza nawias. Nie ma tam perspektywy, przestrzeń trwa w bezruchu. Przestrzeń pozbawiona przynależności. Wypełnia ją ciągłe deja vu. Wieczorem można się tu zgubić, wpaść w pętlę i błądzić pomiędzy identycznymi miejscami, cofając się ciągle do tego samego fragmentu. Należy odnaleźć raj złomiarzy.

    Grafficiarz zdjął plecak i usiadł na płycie zbrojonej. Przed nim był fragment ściany ze świeżym graffitti. Chromy i czernie były jeszcze świeże. Choć od rana panowała paskudna pogoda, to spędził tu cały dzień. Zerwał się z wykładów, by szukać śladów po Todorze. Gdy odnalazł tą ścianę, nabrał pewności, że ma do czynienia albo z nim albo z innym geniuszem, który idealnie naśladuje jego styl. Szukał podpisu, który byłby ostatecznym dowodem, ale bezskutecznie. To co się tu działo, to zaprzeczenie „fejmu”, który napędzał ulicznych artystów. Postanowił, że rozwikła zagadkę.
    Wtedy stało się kilka rzeczy. Najpierw usłyszał szczekania psa, obejrzał się i zobaczył trzy postacie wychodzące zza kopca gruzu, potem usłyszał stłumiony huk i dźwięk obsypującego się tynku. Przez sekundę nie rozumiał co się stało, ale chwilę potem biegł już przez wnętrze rozpadającej się fabryki prefabrykatów.
    Wyleciał przez dziurę w ścianie i wspiął się na nasyp kolejowy. Wzdłuż ściany złomowiska truchtał w kierunku opuszczonej galerii handlowej. Gdy obejrzał się za siebie, zobaczył na nasypie swoich prześladowców. To musieli być szabrownicy. Wszedł na ich teren, więc go przegonili.
    Na parkingu przed galerią panowało wrażenie pozornego życia. Wydawało się, że z megafonów popłynie zaraz przyjazny jazz, a wiadukty dróg szybkiego ruchu zapełnią się sznurami samochodów. W istocie towarzyszyło Kirilowi tylko echo własnych kroków i miejski eter – zapętlony szum miasta.
    Jakoś udało mu się wejść do środka. Nie było to nawet trudne. Przerzucił plecak przez płot i wcisnął się między sztachety. Drzwi obrotowe były zablokowane, ale przedarł się przez zielsko na zapleczu. Z łatwością zeskoczył na parking samochodów dostawczych. Pomyślał, że skoro jemu się udało, to pewnie nie jest pierwszy. Kto wie kto jeszcze się tu urządził. Takie miejsce musiało być dużo przyjemniejsze niż koczowiska w piwnicach.
    Świetlista przestrzeń otoczyła go widmową aurą. Wspiął się na drugie piętro. Liczył sklepy i oglądał szyldy popularnych marek. Gdzieniegdzie natrafiał  na jakieś ślady obecności – wózek, porzucone płatki śniadaniowe, stłuczona szyba, koce i śpiwory. Nawet bezdomni opuścili to miejsce. Być może przegnało ich plemię szabrowników lub ochrona.
    Wtedy jego uwagę przyciągnęła ściana przy wejściu do kina. Przeszedł przez morze rozsypanych ulotek i plakatów i stanął przed dziełem swojego mistrza. Nie mógł uwierzyć, że na to trafił. Podziw zmieszał się ze wzburzeniem. Dlaczego Todor tworzy anonimowo, gdzieś w najdalszym zakątku miasta? Potem przyszedł zawód. Pomyślał, że Todor nie kryłby swoich obrazów przed publicznością. Twórca takich dzieł nie oparłby się pokusie pokazania ich światu. Jednak ktoś to namalował.
To było niczym impuls, gdy wyjął z plecaka spreje i zaczął przywłaszczać sobie sąsiednią ścianę. Jego obraz korespondował z dziełem pseudo–Todor, wprowadzał nowe znaczenie, śmiało rzucał mu wyzwanie, prowokował do dokończenia.
Po godzinie pracy zrobiło się ciemno. Słońce zaszło, więc postanowił, że będzie się zbierać. Choć opuszczał galerię z niecierpliwością, wiedział, że jutro tam wróci.

    Siedzieli przy zamkniętym barku biblioteki.
    – To pokaż, co masz w tej siatce. – Trąciła go w ramię Konstantina.
    – Dobrze, a więc mam elementy przekładni, płyty winylowe, plastikową orchideę. - Kiril myślał, że go wykpi, ale uważnie oglądała przedmioty.
    – Zabrałeś to z tej swojej dzielnicy?
    – Dokładnie.
    – Możesz tam sobie po prostu wejść i coś ukraść?
    – Raczej zabrać. Nikomu to już nie jest potrzebne.
    – A ochrona, ktoś to pilnuje?
    – Nie widzialem, jeśli już to rządzą tam bezdomni.
    – Nieźle.
    – I co, przyda ci się?
    – Hmm, może…tak, tak to wygląda nieźle. Jakoś to widzę, można to włączyć do mojej instalacji.
    – Ciesze się.
    – A co z graffitti? Pojawiło się?
    – Tak, znów coś domalował. Musiał tam być w tygodniu. Jak wróciłem w weekend, pojawiły się zmiany. Robi niewielkie poprawki, dopracowuje. To wygląda niesamowicie. Spójrz – pokazał jej zdjęcie Kiril.
    – Naprawdę myślisz, że to Todor?
Graficiarz schował telefon.
    – Nie, myślę, że to nie on. Nie wiem dlaczego, po prostu ktoś taki nie bawiłby się w coś podobnego.
    – A co jeśli to jednak on?
 ? Jeśli to on, to odkryłem złoty graal graffiti. Zresztą, niedługo się przekonamy.

    Jak zawsze o świcie, wychodził z komory technicznej pod elektrociepłownią. W odróżnieniu od szabrowników, którzy należeli do ludu zbieraczy, kanalarza można było określić raczej jako łowcę. Z najdalszej pętli jechał do centrum, by polować na datki. Gdy miał siłę, zaczepiał ludzi, ale większość czasu siedział z tekturką, na której nabazgrał zbyt długą i niewyraźną prośbę. Musi ciągle przenosić się z miejsca na miejsce, podawać swoje dane, odpowiadać na te same pytania – skąd się tu wziął i gdzie mieszka i w końcu kłamać, że więcej nie będzie przesiadywał na schodkach wraz z ulotkarzami, aktywistami dziwacznych ruchów, kombinatorami i innymi żebrakami. Kanalarz, doznając codziennie pasma upokorzeń, wyćwiczył w sobie stoicki spokój i wyzbył się wszelkiego wstydu. Dla samego siebie niewidzialny wyłącza świadomość i jest jak wydrążony od środka, lewituje jak bramin.
Uchylony właz parował życiodajnym ciepłem. Nie pamiętał już tego, ale pierwsze zejście musiało być czymś niezwykłym. Przespał wtedy wiele godzin w mroku, nie mając pojęcia czy nie dzieli studzienki z kimś innym. Gdy w otworze pojawiło się burzowe niebo, upewnił się, że trafił do opuszczonej komory. Przez następne dni nikt nie wrócił. Piwnica była nieduża, wyłożona gazetami i gruzem. Pod ciepłym cielskiem rury można się przecisnąć do sąsiedniego pomieszczenia, z którego dochodzą głosy, czuć zapach papierosów i szczękanie butelek. Są też pordzewiałe drzwiczki wiodące do ciągnącego wilgocią korytarza, ale postanowił zostawić je w spokoju. Pierwsze spotkanie z sąsiadami odbyło się na szczęście na powierzchni.
    Kanalarz wkrótce zaczął urządzać swoją norę, niczym Robinson Cruzoe na absurdalnej wyspie śmieci i zapomnienia. Jakoś utrzymał się na poziomie. Udało mu się wcisnąć materac znaleziony w krzakach i zgromadzić sporo ubrań. Zbiera pieniądze, których nie zdoła zmieść nałóg. Są to żałosne kwoty, ale pozwalają snuć rojenia o ucieczce z pustki. Niestety któregoś razu, kiedy wrócił z polowania na jałmużnę, zastał swoją studzienkę ograbioną z całego marnego dobytku. Innym razem, zapomniał zasunąć właz i przyszedł w ostatniej chwili, nim deszcz zalał studzienkę.
Walka o przetrwanie, żebranie i wystawanie w kolejkach po darmową zupę, zajmuje mu praktycznie cały dzień. Wieczorem pojawiają się mgliste myśli o powrocie do cywilizacji. Sny wydają się bardziej realne niż rzeczywistość. Rano świadomość rozprasza się jak mgła, jego świat koroduje, a każda myśl obłazi rdzą zanim wykiełkuje. Mechaniczne ruchy prowadzą kanalarz na powierzchnię, gdzie czeka już kolejny bezduszny dzień.
Ostatnio zauważył pewne ruchy w okolicy. Zbieracze zaczęli gromadzić się wokół jednej z fabryk.     Wiedział jak wejść do niej z podziemi. Chodziły plotki, że teren nawiedził bezdomny kaznodzieja, że ludzie szukają jego nauk. Potem mówiono o odkryciu magazynów bogatych w drogocenny złom. Którejś nocy przecisnął się przez drzwiczki wprost do niskich podziemi. Kamienne ściany pokryte lodowymi naciekami przypominały grotę. Wrażenie potęgowało czerwone światło reflektora, padające na malunki. Ktoś tam był, kręcił się w sąsiedniej komorze. Skulony przyjrzał się bliżej naskalnym malowidłom, rysom długich postaci niosących złom, ludziom w szatach wpatrzonych z religijnym namaszczeniem w elektrownię buchającą ogniem katharsis. Potem uciekł przez kratę, słysząc wracającego twórcę. Nie mógł spać, zastanawiając się, kim był tajemniczy malarz, który nawiedził ich Hades.

    Wtedy dostał to duże zlecenie na reklamę. Reżyser zażyczył sobie pleneru ze sztuką uliczną, ale portfolia innych fotografów go nie przekonały. Hristo szukał inspiracji, od słonecznych lat Beattelsów, przez hippisowskie źródła po glamrockowy kicz. Wybudzał się rano i oglądał wszystko, przy czym najbliższy jego wizji był punkowy klimat z animowanych filmów o wojowniczych żółwiach ninja. Metalowe śmietniki z pokrywką, kartony po pizzy i zielona breja w kanałach. Jakkolwiek śmiesznie to brzmiało, to idealnie współgrało z serią butów retro na gumowej koturnie, którą mieli sprzedać tłumowi spragnionemu odgrzewanych nowości. Plan trzeba było zaaranżować od początku, ale jego kraina Entropii idealnie się do tego nadawała. Wystarczyło teraz znaleźć najlepsze tło i artystów. Musiał trochę podzwonić. Pijąc czwartą kawę, stwierdził, że ma najlepsza pracę jaką mógłby sobie wyobrazić.
    Pomimo przygotowań do reklamy, nie opuszczał swoich wędrówek po Entropii. Przy okazji, wciąż szukał lepszego planu. I dalej pisał – Gruzowiska to naładowane siłą pola, na których występuje napięcie pomiędzy ich prehistorią i posthistorią. Istnienie tego, co nieużyteczne i odrzucone, w pobliżu tego co zaakceptowano, powoduje konflikt. W ruinach przeszłość została wyrzucona z ciągłości czasu, stoi w zawieszeniu w stosunku do wciąż obecnej przeszłości i przyszłości, która nie chce nadejść. Resztki cywilizacyjne są potencjalnymi czynnikami zakłóceń rzeczywistości, a jednocześnie aktualizują to, co jest niechciane.
     Fotograf oderwał się od notatnika i spojrzał w głąb korytarza. Czuł się jak na studiach. Pamiętał zajęcia na wydziale geografii, w ramach pozakierunkowych wykładów do zaliczenia. Spóźniał się z napisaniem pracy, aż w końcu ostatniego dnia, przed początkiem wakacji zaniósł swój esej do pustego już wydziału. Czekał ciepłym wieczorem na ostatni dyżur w semestrze, w ciemnym korytarzu, w którym zapach kamfory mieszał się z woniami nadchodzącego lata.
    Tym razem pachniało mokrym tynkiem. Robotnik gładził ścianę prywatnej uczelni na skraju przemysłowego pogranicza. Na krześle czekało dwóch wiecznych studentów. Aż trudno było uwierzyć, że istnieje taka szkoła, ktoś prowadzi tu zajęcia i wystawia oceny.
    Fotograf trafił tu przypadkowo, idąc od strony marketu budowlanego, ku rozległej sieci torowisk. Za wiaduktem zaczynały się pustki. Ta dziwna szkoła była przedostatnim przyczółkiem cywilizacji. Ostatnim była siedziba świadków Jehowy.
    Po rozmowie ze stróżem naszkicował mapkę. Na północy, rozciągało się morze torowisk i dzikich chaszczy. Nikt nie miał powodów, by się tam zapuszczać. Od czasu do czasu przejeżdżała drezyna służb kolejowych. Niewiele się tam działo.
    Na południowy–wschód, znajdowała się fabryka urządzeń precyzyjnych. Stróż twierdził, że jest tam mnóstwo taśmociągów pordzewiałych wałków. W okolicy można było spotkać wrogie sobie plemiona, złomiarzy i koczowników. Taśmy schodziły pod podłogę, gdzie podobno znajdowało się wejście do raju złomiarzy. Szukało go wiele grup, w nadziei na drogocenne surowce.
– Tam jest mnóstwo miedzi. Mnóstwo miedzi. Jest wolfram, nikiel, jest chrom – mówił starszy stróż – dlatego tam się zbierają. Szukają czegoś, szukają wejścia.
Hristo zapragnął tam wejść. Balansowanie na skraju bezpieczeństwa, opuszczanie strefy komfortu, budziło w nim atawistyczny dreszcz łowcy, robiącego krok poza ciepły krąg cywilizacji. Tylko, że tym razem, celem było zbadanie tajemniczego obszaru, o którym nie mówią przewodniki. Do tej pory żywił się fantazjami na temat Entropii. Jaka historia stoi za zgniecioną puszką, którą ktoś wyrzucił z samochodu mknącego wiaduktem autostrady, jak znalazły się tu niepasujący przedmiot, co znaczy uliczny ideogram, gdzie prowadzą tamte drzwi? Ta okolica, podobna do cmentarza cywilizacji, była strefą tabu miasta. Czasami, budziła w nim naturalny odruch wstrętu, jak wstydliwe odpady. Postanowił zagłębić się w ten świat. Szukał czegoś, szukał wejścia.

    To był wietrzny i ciemny dzień. Przemoknięty i zziębnięty obserwował przez zoom aparatu stado dzikich psów, kiedy jakiś szczegół zwrócił jego uwagę. Przed jednym z budynków zauważył świeże ślady, jakby ktoś ciągnął po ziemi ciężki przedmiot. Jedna z bram do starej fabryki była wyłamana. Pod murem leżały poukładane stosy śrub, pociętych szyn, kół zębatych, metalowych nakrętek. Uwagę zwracała systematyczność, z jaką posegregowano rupiecie.
    Za fotografem, chodził złomiarz, którego zaczepił przy jednym z dzikich skupów. Za dość solidną opłatą pokazał mu kierunek, w którym ma iść, jeśli szuka, jak on to nazywał – rdzawego pokoju. Potem przewodnik zabrał wózek, w którym woził trofea i ruszył na północ, w stronę zamkniętej niedawno elektrowni. Cmentarzysko rozrastało się, wchłaniając sąsiednie obszary.
    Fotograf doszedł do drzwi, czując uścisk strachu. Ciekawość zwyciężyła i świecąc telefonem, przekroczył próg budynku. Nabrał pewności, że trafił we właściwe miejsce. Pomimo że była to jedynie porzucona fabryka, miał wrażenie, że odkrywa fragment antycznej ruiny.
    Byli tam. Powinien rzucić się do ucieczki, ale pierwotny instynkt nakazał mu skulić się wobec niebezpieczeństwa. To wcale nie nadeszło. Złomiarze nie zwrócili na niego większej uwagi. Omietli go wzrokiem, jakby był jednym z nich. Może nie był dla nich zagrożeniem, nie wyglądał, jakby przyszedł tu wytapiać miedź z kabli, a może zbyt byli zajęci rdzawą komnatą.
    Ostrożnie poszedł za nimi wzdłuż nieskończonych taśmociągów. Kilka razy skręcili, mijając grodzie drzwi i schodząc ażurowymi schodami wgłąb wystygłego molocha. W końcu jeden ze złomiarzy przywołał go ręką.
    Weszli do środka szerokiej i niskiej piwnicy. Oświetlona była kilkoma ogniskami. Na pordzewiałych ścianach połyskiwało graffiti niczym naskalne malunki ludzi prehistorycznych. Nie znał się, ale obrazy wydały mu się pochodzić spod mistrzowskiej ręki. Nigdy nie dowiedział się kto ani po co je zrobił. Kilkunastu złomiarzy, niczym mrówki rozbierało olbrzymią maszynerię, wyciągało drogocenny towar ze stosów pordzewiałego złomu.
    Fotograf podniósł aparat do oka. Dał sobie czas by ustawić parametry. Odczekał na właściwy moment i nacisnął spust migawki. Kiedyś usłyszał, że fotograf robi w życiu wiele dobrych zdjęć, ale tylko kilka wybitnych. Właśnie miał jedno z nich.

    Na miejscu przyglądał się obu rysunkom. Swojemu i pseudo–Todora. Położył się na kanapie przy kasach, skąd mógł obserwować hol, samemu pozostając w cieniu. Tak minęło pierwsze sześć godzin. Oglądał filmy na komórce i drzemał. Przeszedł się między salami kinowymi, a potem wrócił na kanapę. Wtedy usłyszał głosy z dołu.
– Życzą sobie państwo włączyć schody ruchome?
– Nie, ale moglibyście zostawić uchylone drzwi.
– Oczywiście. Zapłacili państwo za wejście i wyjście. To udanej pracy.
Potem graficiarz nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. To musiał być on, to był on. Identyczny jak w telewizji i na zdjęciach wiszących na wydziale. Ale nie był sam.
    Przed zamalowaną ścianą pojawiły się oświetleniowcy z blendami, fotograf mocujący statyw i modelki poddające się ostatnim poprawkom makijażu. Rozbawiony Todor rozmawiał z reżyserem reklamy, pokazując fragment obrazu.
    Street art w służbie komercji, czy artyzm reklamy, nie miało dla niego znaczenia, Kiril już wiedział czym jego idol zajmował się, gdy opuścił podziemie. To nie była społeczna komunikacja, ani spontaniczny gest postmodernistycznego folkloru, tylko reklama butów z globalnego sklepu Zalando.
Reżyser zwrócił się do fotografa – Hristo, ustaw ludzi, zaczynajmy, światło mi się podoba. Kiril przesunął się bliżej, żeby lepiej widzieć scenę. I wtedy stało się to. Puszka ze sprejem spadła z kanapy, a potem z głośnym brzdękiem potoczyła się po podłodze.
– Jest tam kto?
Kiril chciał skulić się w sobie, schować za kanapą, ale było już za późno.
– Halo, czy jest tam ktoś?
Człowiek z ekipy podszedł bliżej cienia i zobaczył Kirila,  wystającego w głupiej pozie ze sprejem w ręku. Było mu wstyd. Wstyd przed samym sobą i przed Todorem, z którym starał się nieudolnie korespondować, opacznie rozumiejąc jego intencję. Wtedy fotograf, nazwany Hristo, od niechcenia podniósł aparat i strzelił mu fotkę.
    Graficiarz jeszcze chwilę stał w półmroku. Potem powoli minął ekipę i zszedł na dół. Wyszedł z galerii i ruszył w stronę pętli autobusowej. Mijał porzucone fabryki, tory kolejowe i złomiarzy ciągnących wózki do skupów. Obejrzał się tylko razy, żeby przyjrzeć się bilbordom przestawiającym nowoczesne apartamenty, które kiedyś zostaną tu zbudowane.