Proza

Dominika Jakubowicz
Dominika Jakubowicz
miasto: Będzin rocznik: 1993-09-23

Publikacja pierwszych utworów (m. in. w Antologii Oazy Szeptów) jeszcze przed ukończeniem osiemnastu lat. W trakcie dorosłego życia z poezji przerzuciłam się na prozę. Zwycięstwa w konkursach literackich oraz kreatywnych.


Respirator

Patrzę teraz na niego, jak pochylony do przodu ściska w dłoni bezprzewodowego pada do konsoli, brwi ma zmarszczone, a na jego przystojnej, nieogolonej twarzy widać najwyższy poziom skupienia. Patrzę na niego i zalewa mnie bezczelne wręcz, absolutne poczucie szczęścia, bo jeszcze niedawno te dłonie – teraz pełne życia – leżały bezwładnie na pachnącej płynem do płukania szpitalnej pościeli, którą zgodnie z harmonogramem pierzemy raz w tygodniu. Sięga teraz jedną ręką do miski pełnej chipsów cebulowych, jego ulubionych, i smukłymi palcami bierze ich całą garść, po czym wkłada sobie do buzi. Uśmiecham się do tego obrazka: mój wybranek serca w beztroskim skupieniu pokonuje kolejne poziomy gry, której główny bohater raz po raz godzi celnie w sam środek kolejnego z demonów. Tak, pokonałeś demona, największego z nich: demona śmierci. I teraz mogę upajać się twoim widokiem do woli.
    Gdybym nie była pielęgniarką, nawet nie mogłabym go zobaczyć. Nie pozwolili mi podawać mu leków i zmieniać kroplówek, lecz skoro i tak przebywałam cały czas na oddziale, uwijając się w cieniutkiej maseczce i lateksowych rękawiczkach, mogłam go chociaż odwiedzać. Zamiast więc na przerwie iść i zjeść czekającą na mnie kanapkę z jajkiem i ogórkiem kiszonym, szłam prosto do niego. Siadałam na krzesełku przy szpitalnym łóżku na skrzypiących kółkach i popijając kupioną na szybcika kawę z automatu, opowiadałam mu o swoim dniu: „wiesz, pani Jadzia z sąsiedniej sali czuje się dziś znacznie lepiej, tak, nadal nie może wstawać, ale teraz cały czas robi na szydełku takie białe aniołki, które każe mi dawać innym pacjentom, patrz, przyniosłam ci jednego, jaki jest śmieszny, kochana z niej kobieta”! A on leżał bez ruchu, blady, oczy zamknięte, jego długie rzęsy, o których zawsze mówiłam, że niejedna dziewczyna mu ich zazdrości - nieruchome, no i te dłonie leżące jak przebity balon, bez powietrza, bez życia. Tylko jego klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół, nieznacznie, ale równomiernie, lecz to nie on oddychał, a respirator robił to za niego. Tłem dla naszych rozmów był monitor pracy serca wydający z siebie to charakterystyczne, piskliwe: pik, pik, pik przez cały czas, ale jak pracuje się całe życie w szpitalu, to jest się do tego zupełnie przyzwyczajonym.
- Dobra, muszę już iść, to do zobaczenia jutro, nie zapomnij o naszym spotkaniu – mówiłam mu zawsze na pożegnanie, a kanapkę jadłam na wyścigi schowana w toalecie, mówiąc, że muszę siku i zaraz wracam do roboty. Później robiłam wszystko zgodnie z harmonogramem: podawanie leków, zastrzyki, dopilnowanie kolacji, zmiana opatrunków i pieluch, znów podawanie leków, a potem pusty autobus do pustego domu. Jego rzeczy w mieszkaniu pozostały nietknięte, zaklęte w czasie, bowiem ten kubek niedopitej kawy, klucze na kuchennym blacie i pad od konsoli leżący na kanapie pozostawiały ulotne wrażenie jego obecności. Oglądałam serial, jadłam płatki z zimnym mlekiem, brałam prysznic i szłam spać, cały czas nie dopuszczając do siebie myśli, że mogłoby go zabraknąć: nie potrafiłam zrezygnować z wiary w jego siłę i wolę życia. Nie potrafiłam w niego zwątpić, nawet w tak beznadziejnej sytuacji.
    Zaraził się od kierowcy, który był zatrudniony w tej samej spedycji. Pan Tadek przyniósł mu dokumenty, a potem został na kawę przed wyruszeniem w dalszą trasę. To nie było nic dziwnego - tam w firmie wszyscy mają przyjacielskie stosunki. Jeszcze wtedy nie mierzyli wszystkim temperatury przy wejściu do budynku, więc nikt nie wiedział, że okrągły, wąsaty i zawsze rumiany pan Tadek jest nosicielem tego wirusa. Mój ukochany miał ostatnio słabszą odporność przez nawracające infekcje układu oddechowego – brał ciągle tabletki, jak nie te, to inne, tu antybiotyk, szczepionka w kapsułkach, coś na rozrzedzenie wydzieliny. Jak już pojawiła się gorączka, skoczyła natychmiast do czterdziestu stopni Celsjusza, a ja – tknięta nagłym, przerażającym przeczuciem – zadzwoniłam od razu po karetkę. Dyspozytor zachował pełen profesjonalizm mimo tego, że od razu mnie rozpoznał. Wysłał do nas ambulans, do którego wpakowali mojego ukochanego, który ciągle majaczył. Zrobili mu na wstępie test na COVID-19 i o. Wyszedł pozytywny. Jego stan ciągle się pogarszał, z godziny na godzinę, i teraz tylko leży nieprzytomny z bijącym sercem, a ja każdego dnia w czasie przerwy obiadowej pojawiam się na sali numer 5 i mówię, co ślina mi na język przyniesie, by nie czuł się samotny w tym niebycie. Opowiedziałam mu nawet ze cztery odcinki jego ulubionego serialu i historię o naszym sąsiedzie, co załamał się po tym, jak uciekła mu papuga i do dziś ma wiecznie otwarte okno, w razie gdyby zdecydowała się wrócić. Parzyłam mu herbatę i stawiałam na szafce, jakby chciał się napić czegoś ciepłego. Inne pielęgniarki zaczynały już krzywo na mnie patrzeć. Zastanawiały się pewnie, czy całkiem mi już nie odbiło, że tak się zachowuję. Zostałam wezwana na rozmowę do siostry oddziałowej, która chciała się upewnić, że dobrze sobie radzę i zaproponowała spotkanie z psychologiem, lecz ja odmówiłam. Nie był mi potrzebny. Uparcie traktowałam swojego narzeczonego tak, jak zawsze: jak osobę żywą i rozumną, choć inni patrzyli na niego, jakby był już martwy. Ktoś nawet napomknął o zakładzie pogrzebowym, lecz wpuściłam to jednym uchem, a drugim wypuściłam. I nagle pewnego dnia nastąpił przełom. Zaczął reagować na leki, parametry wróciły do normy. Gorączka spadła, zaczął powoli, z trudem otwierać oczy; po jakimś czasie odłączyli nawet respirator. Byłam tam, za plastikową szybą, patrzyłam, jak łapczywie bierze pierwsze hausty powietrza, a później jego dłoń drgnęła, a ja drgnęłam razem z nią, czując, jak serce dudni mi w piersi. Wrócił, a raczej wracał: do siebie, do mnie i do świata jednocześnie, więc kosztowało go to trzy razy więcej wysiłku.
    Kiedy wpadłam do niego na salę z paczką ciastek z automatu, o które mnie poprosił, gdy mógł już samodzielnie jeść – bo po tych wszystkich gorzkich lekach strasznie chciało mu się czegoś słodkiego – najpierw przyjrzał mi się dokładnie, sięgając głębokim spojrzeniem orzechowych oczu prosto do mych poskręcanych wnętrzności, złapał mnie za rękę i powiedział:
- To ty byłaś moim respiratorem. Słyszałem wszystko, co mówiłaś. Dziękuję za codzienną szklankę herbaty, dobrze wiesz, jak kocham czarną herbatę. Wentylowałaś nie moje ciało, a duszę, która rozpaczliwie potrzebowała powietrza. Przynosiłaś je ty, słowami zastępując mi bieg codziennego życia, nie pozwalając mi się zatrzymać, utknąć w tej otchłani. Żyłem za pomocą Ciebie i w końcu przebiłem się przez tą mglistą zasłonę niebytu.
Ścisnęłam mocno w odpowiedzi jego dłoń – kocham jego smukłe, męskie dłonie – i uśmiechnęłam się promiennie, nie wiedząc, co powiedzieć, lecz cisza między nami to akurat nic nowego, bo rozumiemy się bez słów. A teraz patrzę na niego, jak wychyla się do przodu, o mało nie spadając z wysiedzianej kanapy; patrzę, jak gra, żując chipsy z otwartymi ustami i łzy szczęścia, gorące, słone krople czystego szczęścia spływają mi po twarzy, kapiąc na cieniutką sukienkę w drobne jaskółki. Patrzę na niego z radosnym trzepotem serca i czuję, jak zalewa mnie wewnętrzny błogostan. Bo jak tu się nie cieszyć, jeśli ktoś wyrwał się ze szpitalnych ścian i wrócił do życia? Jeśli swoim wariackim uporem wskrzesiło się swoją drugą połówkę? „Będę na ciebie patrzeć” - pomyślałam - „będę na ciebie patrzeć, aż starość odbierze mi wzrok”.